To nie jest żaden kryzys. Kryzys, też mówiąc słowami poety, to jest sytuacja, kiedy "co się popieprzy, to się polepszy". Kryzysy są w wolnorynkowym kapitalizmie. Wszyscy się rozwijają, zarabiają, więc inwestują, a żeby inwestować, pożyczają. W pewnym momencie podaż przekracza popyt, i konsument wybiera - to chcę, tego nie chcę. Kto zainwestował trafnie, sprzedaje i zarabia. Kto się pomylił, zostaje z towarem i traci. Ci, co tracą, tracą na rzecz tych, co zarabiają. Ci, co zarobili, inwestują dalej, i cykl się powtarza. Z darwinowskiego punktu widzenia mechanizm, jakkolwiek okrutny dla jednostek mniej fartownych, jest skuteczny. Premiowane są inwestycje trafne, a nietrafne karane, więc cykl hossa-bessa przypomina cykl eksplozji w silniku, poruszających korbowody rozwoju cywilizacyjnego. Taki był mechanizm tzw. wielkiego kryzysu w latach trzydziestych, po którym politycy krajów zachodnich, za namową niejakiego Keynesa, wyłożyli wielkie środki na stworzenie mechanizmów wygładzających cykl koniunkturalny, niejako wygaszających go - w przekonaniu, że gospodarkę można napędzać nie serią wybuchów, a jednostajnym spalaniem podawanego równo paliwa. Wspomniane mechanizmy wzięte zostały z polityki finansowej. Chłodzić gospodarkę, kiedy jest za gorąca, a podgrzewać, gdy jest za chłodna - wydawało się to bardzo proste. Kiedy wzrost gospodarczy jest bardzo duży, podnosić stopy procentowe, a więc koszty kredytu, i wyciągać z gospodarki pieniądze - to ograniczy popyt i zmniejszy zagrożenie wybuchem. Jak znowu gospodarka zwalnia, zmniejszać stopy i wstrzykiwać w system gotówkę - wtedy wzrost przyśpieszy. Wymagało to tylko jednego warunku: skoordynowania polityki pieniężnej i poddania jej tym samym zasadom na jak największym obszarze, najlepiej na całym świecie. Kilka dziesięcioleci temu uznano już, że się to z grubsza udało. Ale się nie udało. Wyszło, jak zawsze w dziejach, nie to, co miało. Dlaczego? Bo, jak mówi mój lekarz, człowiek to niestety jest głupie bydlę. Zawsze próbuje oszukać rzeczywistość i mieć więcej niż może, nie licząc się z konsekwencjami. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, polityków. Szczególnie polityków demokratycznych, a przecież Zachód, wskutek pewnych przypadkowych okoliczności historycznych, postawił wszystko właśnie na demokrację, uznając ją wręcz za jedyną dopuszczalną formę rządów. Polityk demokratyczny podporządkowuje wszystko jednemu: chce być wybrany. A jak już zostanie wybrany, chce być wybrany ponownie. A nawet jeśli już nie może być wybrany ponownie, bo na przykład konstytucja zabrania kolejnej kadencji, to chce zapewnić jak najlepszy wynik swojej partii lub po prostu odejść ze stanowiska jak najbardziej lubianym. Aby ten cel osiągnąć, stara się, aby wyborcy, zwłaszcza liderzy grup interesów, byli z niego zadowoleni. A wszystkie sposoby czynienia ich zadowolonymi sprowadzić można do jednego mianownika: trzeba ludziom dawać pieniądze. Trzeba im umożliwiać większą konsumpcję. Dlatego w demokracji pieniędzy stale nie wystarcza. Kiedy je przepuszczono (szybko) po prostu zaczęto drukować nowe. Ponieważ okazało się, że pieniądze drukowane bez pokrycia tracą na wartości, co uczenie nazwano inflacją, więc międzynarodowe gremia fachowców od pieniądza wykorzystały swą siłę, by demokratycznie wybieranych polityków pod tym względem ubezwłasnowolnić. Zabroniono im po prostu drukowania pieniędzy i w ogóle pozbawiono stopniowo prawa do prowadzenia samodzielnej polityki finansowej, na poziomie państw narodowych. Po czym na pewien czas odetchnięto z ulgą, że ocalono świat. Nie na długo. Okazało się, że jak nie kijem go, to pałką - kiedy politycy nie mogą pieniędzy po prostu dodrukować, to je pożyczają. Pod zastaw kwitów, które niby tam kiedyś mają państwa wykupić (i do pewnego momentu faktycznie wykupują, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży kolejnych kwitów). Ponieważ okazało się, że prowadzi to do wzrostu deficytów budżetowych, które działają na gospodarkę równie fatalnie jak inflacja, fachowcy ze światowej finansjery zabronili z kolei wybieralnym politykom brania pożyczek ponad ustaloną normę, taką, która, wydawało się, dawała pewność, iż będą one możliwe do spłacenia. Po czym znowu odetchnęli z ulgą, że ocalili świat. Nie na wiele dłużej, niż poprzednio. Bo - człowiek jest, jaki jest, i zawsze stara się obejść ograniczenia - politycy wykombinowali nowy sposób. Jak nie kijem, to pałką - skoro musieli przestać zaciągać kredyty sami, na konto rządów i państw, to zaczęli na szeroką skalę udzielania gwarancji zaciągającym je wyborcom. Pomysł ten rozwinęli w praktyce Amerykanie, tworząc państwowe fundusze hipoteczne, które gwarantowały kredyty ludziom nie mającym zdolności kredytowej. Z czasem te gwarancje dla kredytów wielokrotnie przekraczających majątek kredytobiorcy zaczęto ubezpieczać coraz bardziej skomplikowanym systemem gwarancji dla gwarancji, rozmaitych opcji i "subprime'ów", które de facto były tym samym, co dawne przyspieszanie obrotów pras drukarskich produkujących banknoty. Bo, ponieważ opcje i "subprime'y" od razy wchodziły w międzybankowy obrót jako aktywa, stworzono po prostu ogromne masy pustego, fikcyjnego pieniądza. Tyle tylko, że trafiał on na rynek nie przez kieszenie wynagradzanych inflacyjnym pieniądzem obywateli, ale przez banki, ubezpieczające swą finansową ekspansję kwitami ubezpieczanymi na kwitach ubezpieczonych kolejnymi gwarancjami. W ten sposób - przepraszam, jeśli za długo tę historię referuję, ale jesteśmy już blisko współczesności - na światowych rynkach pojawiło się mnóstwo, mnóstwo pieniędzy - czy, mówiąc ściślej, asygnat traktowanych na równi z pieniędzmi. Więcej i więcej pieniędzy (asygnat pieniędzy), dla których coraz trudniej było znaleźć miejsce do zainwestowania, a przecież pieniądze muszą być inwestowane, bo bez inwestycji nie ma zysku, a bez zysku nie ma życia, zwłaszcza w świecie finansów. Nastały więc czasy łatwego kredytu dla wszystkich, i dla obywateli, i dla państw. Skoro pieniędzy nagle okazało się być w bród, poluzowano dotychczasowe rygory ich pożyczania, także te dotyczące rządów. Jeszcze w roku 2009 większość państw strefy euro wykazywało deficyty w granicach określonych traktatem z Maastricht. Rok później już wszystkie, co do jednego, kryteria te przekraczały. W roku bankructwa banku Lehman Brothers, które było pierwszym drobnym ostrzeżeniem przed nadchodzącym kataklizmem, nagrodę Nobla miał ponoć dostać ekonomista, który teoretycznie udowodnił, że w dobie komputerów analizujących ryzyku można rolować długi w nieskończoność, spłacając jedne skrypty drugimi i nigdy ich nie płacąc. Zabrakło paru miesięcy, żeby było jeszcze śmieszniej niż jest - Nobel poszedł w końcu w inne ręce. Ale kiedy już przyroda pokazała po raz kolejny, że (co za odkrycie!) jej praw nie da się na dłuższą metę obejść ani oszukać, było już za późno. Cały demokratyczny świat uzależnił się bowiem od tych, jak to naukowo nazwał profesor Rybiński, "pierdylionów" pustych pieniędzy jak alkoholik od wódki. A z alkoholikiem, wiadomo - nieważne, jakim kosztem, trzeba zdobyć następny kieliszek. Co więcej, uzależniły się także banki. Zatrzymanie mechanizmu nieustannego zadłużania, gwarantowania gwarancji gwarancjami jednego bankruta innym bankrutom oznaczałoby bowiem powiedzenie "sprawdzam" i tym samym uruchomienie lawiny, która może zmieść wszystkich. Bo wszyscy - przynajmniej wszyscy ci, którzy mogą powiedzieć "sprawdzam" - siedzą na górach weksli, które w momencie sprawdzenia mogą wyparować w ułamku sekundy. Wiadomo, że nie wyparują wszystkie, ale większość pewnie tak, ale że nikt nie wie, jakich ma u siebie w skarbcu ile, nikt się nie chce wychylać. Więc cała para idzie w szukanie dla bankrutów kolejnych żyrantów, gwarantujących istniejące już skrypty kolejnymi, wypisanymi na kolejne "pierdyliony". Numer najnowszy - zagwarantowanie rezerwami walutowymi krajów unijnych rezerw MFW, który pod te gwarancje wypisze gwarancje na kwoty kilkakrotnie większe dla rządów gwarantujących jego gwarancje - jest pewnie jednym z ostatnich. Dalej można by jeszcze zgłosić się po gwarancję do jakichś obcych cywilizacji, ale nie udało się dotąd nawiązać z nimi kontaktu. Całe to szaleństwo broni się z jednej strony argumentem, że innego wyjścia nie ma, a z drugiej szaleńczą wiarą, że byle utrzymać jakoś tę piramidę pustych pieniędzy jeszcze przez jakiś czas, uda się wreszcie pobudzić gospodarkę, która zdąży przed krachem wyprodukować brakujące do zbilansowania całości dobra. Tak przecież kiedyś było - pożyczało się pieniądze, inwestowało, inwestycja dawała zysk, i z tego zysku spłacało się kredyt, a jeszcze zostawało i na konsumpcję, i na dalsze inwestycje. I tu właśnie jest - wreszcie - clou całej sprawy, czyli też tzw. sęk (pamiętacie państwo - dżewo, deska dżewniania, w desce sęk). Otóż w ciągu tych kilkudziesięciu ostatnich lat (a zwłaszcza proces ten przyśpieszył w dziesięcioleciu ostatnim) ten mechanizm przestał działać. Po części dlatego, że te wszystkie kredyty brane były nie, jak w klasycznym kapitalizmie, na produkcję, ale na konsumpcję. Myślano, że to to samo, bo przecież żeby ktoś skonsumował, musi ktoś wyprodukować, więc tak czy owak kredyt gospodarkę pobudzi. Ale naiwnie myślano, nie pobudził. Masą fikcyjnego, pustego pieniądza po prostu zalano silnik światowej gospodarki, zupełnie tak, jak niezręcznemu kierowcy zdarza się zalać silnik nadmiarem paliwa. Ostatnie zdanie jest tylko moją opinią. I nie ma na świecie takiego mądrego, który Państwu powie, czy ta opinia jest trafna, czy nie. Bo w ogóle nie ma takiego mądrego, który by na pewno wiedział, co się stało w światowej ekonomii. Wiadomo tylko jedno - że jej prawa, uznawane za żelazne, przestały działać. Wracając do początku: ekonomia wieku dwudziestego opierała się na odkryciu, że jak się zwiększa dostępność kredytu, pompując w gospodarkę pieniądze i tnąc stopy procentowe - to ona przyśpiesza. A tu guzik. W zachodnie gospodarki wpompowano już niewiarygodne kwoty, sam tylko Obama wykreował rządowymi gwarancjami i wpuścił w obieg biliardy; stopy procentowe od dawna już są praktycznie zerowe... I nic. Gospodarka nie rusza. Gaz wciśnięty do dechy, ssanie na maksimum, wszystkie możliwe "boostery" odpalone, a silnik wcale nie przyśpiesza, przeciwnie, zwalnia... Prawa uznawane za oczywiste jak prawo ciążenia w warunkach zalania świata nadmiarem pustego pieniądza działać przestały. Gospodarka realna oderwała się całkowicie od spekulacyjnej gry finansowej. To wcale nie jest sytuacja bezprecedensowa. Od czasów XVII-wiecznej holenderskiej "gorączki tulipanowej" zjawisko powstawania i pękania "banki finansowej" powtarzało się wielokrotnie. Tyle tylko, że przemądrzały wiek XX ze swymi komputerami i swoim guru Keynesem przekonany był święcie, że się od tego niebezpieczeństwa uwolnił tak samo, jak od czarnej ospy, że wiedza ekonomiczna i narzędzia finansowe, które zdobył i wytworzył, czynią takie zdarzenia zamierzchła przeszłością. Tymczasem okazuje się, że tylko spotęgowały one kolejną bańkę do rozmiarów globalnych, tak, że skutki jej nieuchronnego pęknięcia aż strach sobie wyobrazić. W każdym razie, nie będzie ono po prostu kryzysem, który nie zabija, ale wzmacnia ? będzie końcem pewnego modelu cywilizacji, cywilizacji kredytu konsumpcyjnego, w której najwyższą zasadą było szybkie zaspokajanie wszelkich zachcianek bez oglądania się na konsekwencje. Cóż, w takiej sytuacji najlepiej być jak najlepiej odgrodzonym od gospodarek, które ten przerażający balon nadęły. Paradoksalnie, zacofanie staje się siłą. I my, mając gospodarkę stosunkowo słabo zintegrowaną z innymi, jesteśmy w całkiem niezłej sytuacji, co pokazało kilka ostatnich lat. Oczywiście, tam na marginesie, to jest oczywiste, że w obliczu nieuchronnego kryzysu lepiej jest trzymać oszczędności przy sobie, a nie za bezdurno oddawać je oczywistym bankrutom - ale jak wielokrotnie pisałem, nasza władzunia tym się różni od żaby, że żaba trochę kuma, a ona nic. Ale jest jedna dobra wiadomość. Jakiekolwiek skutki przyniesie pęknięcie gigantycznej spekulacyjnej bańki, raczej nie nastąpi ono w ciągu najbliższych dni. Te święta Bożego Narodzenia i Nowego Roku zdążmy jeszcze obejść radośnie. Czego wszystkim serdecznie życzę. Rafał A. Ziemkiewicz