Zacznijmy więc od sprawy Polańskiego. Można powiedzieć tyle, że jest ona niejednoznaczna. Wzbudzająca najwięcej emocji zagadka, dlaczego Szwajcaria, która mogła zatrzymać go wielokrotnie w przeszłości, zrobiła to teraz, znalazła szybko (w artykule "Los Angeles Times") proste wyjaśnienie - błąd prawników. Ale to przecież od samego początku była kwestia dla oceny sprawy mało istotna. Istotne jest, że sławny reżyser rzeczywiście dopuścił się przed 31 laty czynu obrzydliwego - współżycia (i to, by uniknąć drastycznych szczegółów, perwersyjnego) z 13-latką, odurzoną alkoholem i pigułkami. Owszem, istnieją tu pewne okoliczności łagodzące, które powinny być wzięte pod uwagę na jego korzyść. Ale żeby mogły być wzięte, sprawca odrażającego czynu musi zostać osądzony. Przed tym zaś przez ostatnich trzydzieści lat uciekał, korzystając ze swego celebryckiego statusu. Co prawda kilkanaście lat temu zawarł jakąś umowę ze swą dorosłą już ofiarą, prawdopodobnie płacąc odszkodowanie, ale nie skorzystał z możliwości formalnego zamknięcia sprawy, choć takie istniały - właśnie dlatego, że wymagały osobistego stawienia się przed amerykańskim sądem. Co człowiekowi mającemu taką kasę na adwokatów raczej nie groziło jakimiś gwałtownymi przejściami. Sprawa więc, powtórzę, niejednoznaczna. Ale okazało się, że dla naszych "autorytetów moralnych" nie ma żadnych niuansów ani wieloznaczności tam, gdzie chodzi o osobę z ich towarzystwa. Wiadomość o aresztowaniu reżysera poderwała establishment do reakcji, której nie sposób nazwać inaczej, niż amokiem. W jednej chwili Roman Polański wykreowany został na męczennika, niewinną ofiarę amerykańskiego imperializmu. "Wielki skandal, skandal na miarę światową", ogłosiła w mediach znana aktorka, a zasłużony reżyser i popularny niegdyś sportowiec, dziś milioner, zaczęli nas wzruszać opowieściami, jak to przez całą noc nie mogli z oburzenia spać. A potem było z każdą chwilą coraz bardziej rzygliwie. Natychmiast napisany został list z apelem do polskich władz, aby stanowczo w obronie Polańskiego wystąpiły, pod którego kuriozalnymi sformułowaniami podpisał się jak zwykle w takich razach niezawodny Andrzej Wajda i kilkadziesięcioro pomniejszych sław. Dla autorów tego listu jest oczywiste, że jeśli gwałtu na dziecku dopuszcza się ich kolega, przyjaciel, artysta, to czyn jego nie podlega takim samym ocenom, jak gdyby gwałtu dopuścił się działacz "Samoobrony" (można się domyślać, że gdyby przyłapano na czymś podobnym katolickiego duchownego, celebryci urządziliby nie mniejszą histerię, lecz z krańcowo odmiennym przesłaniem). Sięgnęli oni po argumenty oburzające w swej głupocie - jako to, że Polański jest Żydem, "chłopcem z krakowskiego getta", i wiele w swym życiu przeszedł. Użyli retoryki, z której ktoś nie znający sprawy mógłby sądzić, iż Polański prześladowany jest za swe pochodzenie i za swe filmy, i że wtrącony został do jakiegoś okrutnego obozu śmierci - choć przecież ani w Szwajcarii, ani w USA nie grozi Polańskiemu kastracja. To w Polsce akurat kilka dni wcześniej wszystkie media doniosły z aprobatą o przegłosowaniu tej kary na pedofilów jako o kolejnym dowodzie, że "słuszną linię ma nasza władza". Życzliwa zwykle salonom TVN 24 porobiła z co bardziej kompromitujących wypowiedzi salonowych świątków autopromocyjne zajawki. Wielokrotnie więc oglądać mogliśmy Izabellę Cywińską, która z porozumiewawczym łypnięciem oka oświadcza, że domniemany gwałt odbył się "z przyzwoleniem, wielkim przyzwoleniem" ofiary. Oczywiście, o tym, że jeśli kobietę zgwałcono, to sama sobie winna, bo pewnie prowokowała, słyszałem wielokrotnie, ale nigdy jeszcze z kręgów, w których pani Cywińska jest poważana. Szkoda, że była minister kultury nie ujęła tego jakoś bardziej swojsko: "gdyby suka nie dała, to by pies nie wziął", albo "przynajmniej chłop jeszcze może". Krzysztof Zanussi skądś nagle dowiedział się, że ofiara Polańskiego była nieletnią prostytutką ("jak można zgwałcić prostytutkę", hłe, hłe, hłe). Karolina Korwin - Piotrowska, że "rozkładała nogi przed każdym". I tak dalej - dziwka, prowokowała, sama chciała, wyglądała na starszą, typowe pedofilskie gadki. Nie będę wyliczać kolejnych, bo mi się robi niedobrze. Od dawna nie mam złudzeń, że tak zwany salon to banda odrażających obłudników, kierujących się w swoim moralizowaniu tylko brudną, mafijną solidarnością. Ale tak dobitny obraz zbydlęcenia "elit", ich znikczemnienia, głupoty i hipokryzji, nawet mną potrząsnął. Ciekawe, jak czują się teraz ci, którym dotąd one imponowały i którzy uczyli się od nich "komu ufać, w kogo wierzyć, na kogo głosować"? "Oto popatrz, jacy są na narodu czele", wkurzał się niegdyś na salon Mickiewicz, i zaraz poprawiał: "powiedz raczej, na wierzchu". Tyle, że jemu się ten "wierzch" kojarzył z zimną skorupą na gorącej lawie, a mnie przypomina raczej szumowinę na smakowitej zupie, udającą śmietankę. Plunąć by na nich, gdyby nie fakt, że, niestety, mobilizacja i wrzask autorytetów częściowo osiągnęły swój cel. Nawet prezydent nie zignorował apelu, zapewne nie chcąc być atakowanym, że milczał, gdy nasz wielki rodak prześladowany był przez amerykańskich siepaczy; zareagował dość powściągliwie, ale i tak źle, jedyną właściwą reakcją było bowiem posłanie całego tego towarzystwa na bambus. Z mocnymi wyrazami solidarności wobec Polańskiego wystąpili natomiast ministrowie. Wśród nich minister Zdrojewski, który buńczucznie oświadczył (tę wypowiedź równie TVN 24 powtarzała wielokrotnie), że "za dużo już takich przypadków" amerykańskiej wrogości zwróconej przeciwko Polakom. Rzadko zdarza mi się tu chwalić premiera Tuska, więc muszę mocno podkreślić, że w tej sprawie on jeden zachował twarz, przywołując podwładnych do porządku. Dobrze zrobił, niestety, szkoda już się stała. Pan Wajda, pan Kutz (który z kolei nabredził o "antysemityzmie" potępiających Polańskiego) czy pani Cywińska mogą sobie pozwalać na dowolne nonsensy, albowiem wygadują je na swój koszt. Minister, nawet resortu uważanego za marginalny, winien zastanawiać się nad tym, co mówi. Amerykański nakaz aresztowania, na którym oparli się Szwajcarzy, wystawiony został 31 lat temu i jak na razie nie wiemy nic, co pozwoliłoby stawiać tezę, iż próby postawienia Polańskiego przed amerykańskim sądem związane są z jednym z jego obywatelstw, a zwłaszcza sugerować, jak to uczynił minister, że to zemsta obecnej administracji na Polsce za coś tam. Niestety, paplanina Zdrojewskiego doskonale współbrzmi z niedawnymi buńczucznymi pouczeniami Sławomira Nowaka pod adresem prezydenta Obamy, że jak chce porozmawiać z polskim premierem, to niech dzwoni o odpowiedniej porze. Członkowie rządu, którego skuteczność jest taka, jak widać, nadrabiają popisywaniem się, jakie to prztyczki potrafią publicznie wymierzać największemu mocarstwu świata (zresztą nie tylko - warto przypomnieć też stwierdzenia ministra Grasia, że Niemcy w obchodach zburzenia muru celowo nas pomniejszają, aby "przyćmić" sukces naszych obchodów rocznicy wybuchu wojny). Na poprzedni gabinet rzucano gromy za "potrząsanie szabelką". Czymże zatem potrząsa ten rząd? Chyba miotłą, bo ten cieciowski atrybut, za sprawą Grasia, bardziej się niż szabelka z obecnym gabinetem kojarzy. Minister Sikorski, który również najniepotrzebniej wdał się w zwoływanie narodowego pospolitego ruszenia w obronie Polańskiego, zna Amerykę i powinien pamiętać, że dla jej elit prawo jest nie, jak przywykli Europejczycy, "pajęczyną, w którą łapią się tylko małe muchy", ale żywą, ważną ideą. Publiczne lekceważenie tegoż prawa, okazywanie, że się z jakiegokolwiek powodu czuje ponad nie, to dla Ameryki poważna obelga, a człowiek, który się tak zachowuje, wzbudza tam potępienie jednoznaczne, nie pozostawiające żadnego pola do dyskusji. Jeśli chcemy się z Ameryką konfliktować, to robienie tego akurat w obronie Polańskiego jest wyjątkowo chybionym pomysłem. Polska ma różne tradycje, do których się może w budowaniu swego wizerunku odwoływać. Tradycja magnata każącego sobie wyrokami sądowymi podbić płaszcz nie jest tą, która może wzbudzić do nas sympatię.