Podwładni ministra i zarazem prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry zabrali się za prof. Michała Królikowskiego, od pewnego czasu będącego twarzą prezydenckiego (wciąż oczekiwanego) projektu reformy wymiaru sprawiedliwości. Oczywiście, fakt, że Królikowski znalazł się pod lupą akurat w momencie, gdy pojawił się w prezydenckim zespole, to czysty przypadek, podobnie jak fakt, że podejrzenia, które się wtedy nieoczekiwanie pojawiły, najpierw znalazły wyraz w demaskatorskich materiałach portalu tvp.info, niezwiązanego z żadną z frakcji wewnątrz obozu władzy. Już się rozpędzam, żeby w to uwierzyć. Podejrzenia wobec Królikowskiego, powiedzmy sobie, wydają się równie mocne, jak zarzuty, które poprzednia ekipa postawiła Mariuszowi Kamińskiemu, żeby go, po ujawnieniu przez afery hazardowej, pilnie, w połowie kadencji usunąć z CBA (za które to nadużycie władzy, nawiasem mówiąc Donald Tusk powinien stanąć przed stosownym trybunałem i usiąść, gdzie mu się należy także z paru innych powodów). Królikowski jako adwokat działał na rzecz spółki podejrzanej o udział w karuzeli VAT-owskiej i przyjął od niej pieniądze w tak zwany depozyt adwokacki. A potem odmówił zeznań obciążających jego klienta (który, mówiąc nawiasem, nie jest o nic formalnie podejrzany, być może tylko na razie) na mocy tajemnicy adwokackiej - szczegóły znajdą Państwo <a href="https://wydarzenia.interia.pl/polska/news-michal-krolikowski-w-rmf-jestem-pionkiem-celem-zabiegu-jest-,nId,2443395" target="_blank">w tekście kolegów z RMF</a>, nie będę nimi zanudzał. W istocie nie o szczegóły chodzi, a o smród. O umoczenie Królikowskiego w mafii wyłudzającej VAT, a poprzez Królikowskiego umoczenie prezydenta, jako jej patrona. A przede wszystkim o zdyskredytowanie nieprzedstawionej jeszcze publicznie reformy. W przekazie pisowskiego hardkoru będzie to brzmiało mniej więcej tak: Duda (już nie prezydent Duda, tylko właśnie tak), były członek Unii Wolności, powiązany z WSI (bo każdy złodziej to z WSI) i odpowiedzialny za wyłudzenie z budżetu kilkuset miliardów złotych, udaremnił jedynie słuszną, radykalną reformę Ziobry, a teraz próbuje zastąpić ją pseudoreformą, reformą pozorowaną, która ma ocalić "kastę" przed słusznym gniewem narodu oraz chronić mafię i jej interesy. Grubo. Chyba za grubo, lud pisowski może tego nie kupić. Choć lud pisowski, jak pelikany, łyka wszystko - były czasy, gdy Ziobrę uwielbiał jako dzielnego szeryfa, były czasy, gdy go nienawidził jako zdrajcy, teraz go znowu uwielbia, ale gdyby, teoretycznie, <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-jaroslaw-kaczynski,gsbi,3" title="Jarosław Kaczyński" target="_blank">Jarosław Kaczyński</a> po tym numerze ogłosił, że Ziobro znowu zdradził i nakazał strącić go ponownie do piekieł kanapowej "Solidarnej Polski", to go znowu znienawidzi. Mówiąc o "ludzie pisowskim" mam na myśli oczywiście absolutny hardkor, żelazny, zdyscyplinowany elektorat, ten, który wierzy, że bierze udział w rozstrzygającym boju o wolność Ojczyzny, prawdę i najwyższe wartości, a w takim boju należy dawać z siebie wszystko, trzymać się swego miejsca w szeregu i broń Boże nie myśleć. Rzecz w tym, że nie jest tego elektoratu aż tak dużo, jak on sam sobie wyobraża, i to nie dzięki niemu PiS dziś rządzi. Na dodatek, to nie Ziobro dzierży nad nim "rząd dusz". Jeśli jest ktokolwiek, poza oczywiście samym Komendantem, za kim może on pójść do wojny domowej, to jest to <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-antoni-macierewicz,gsbi,993" title="Antoni Macierewicz" target="_blank">Antoni Macierewicz</a> - dzięki wieloletniej pracy nad zbudowaniem i utwardzeniem mentalności, nazwijmy to, smoleńskiej. Ale Macierewicz z prezydentem drze koty już od dawna i podobnie jak Ziobro Królikowskiego, potraktował innego współpracownika prezydenta, generała Jarosława Kraszewskiego (szefa Departamentu Zwierzchnictwa nad Siłami Zbrojnymi BBN) i pod pozorem zastrzeżeń kontrwywiadu, tak tajnych, że niestety nie mogą zostać ujawnione, odbierając mu certyfikat dostępu do informacji tajnych, mimo iż wcześniej generał wszystkie przewidziane procedury "clearingowe" przeszedł bez problemu. Tym samym szef MON odciął formalnego zwierzchnika sił zbrojnych już nie tylko od wpływu, ale nawet od wiedzy o tym, co się dzieje w jego resorcie. Współpraca obu ministrów przeciwko prezydentowi wydaje się więc naturalna. Trudno nie skojarzyć z tym jeszcze dwóch wydarzeń - manifestacyjnego zdeprecjonowania przez szefa klubu PiS projektu reformy szkolnictwa wyższego, przygotowywanej przez Jarosława Gowina, oraz włączenia do klubu, a więc poddania dyscyplinie partyjnej dwóch uciekinierek od Kukiza, które przy okazji rozbiły niszowe, ale merytorycznie bardzo obiecujące, a więc zawsze potencjalnie dla władzy groźne środowisko Republikanów. Trudno powiedzieć, czy na tych dwóch się skończy, bo PiS niedwuznacznie zapowiadał więcej takich transferów i skądinąd wiem, że aktywność jego emisariuszy starających się wyciągnąć posłów z różnych klubów ostatnio rośnie, podobnie jak i szczodrobliwość składanych ofert. Tak że jeśli ktoś jeszcze przymierza się do zahandlowania swym poselskim ciałem, to okazja jest akurat znakomita - najwyraźniej w PiS bardzo potrzeba głosów do jakiejś szykowanej partyjnej dintojry, a jak bardzo potrzeba, to i cenę można utargować większą. Kilka dni temu mówiło mi parę osób zaglądających za kulisy obecnej władzy, każda niezależnie od innych, że takiej wzajemnej nienawiści, jaką obserwują wewnątrz PiS, zwłaszcza w czworokącie Duda-Gowin-Ziobro-Macierewicz, jeszcze nie widziały. Ja, jako starszy, mogę powiedzieć, że widziałem: u samego zarania III RP, kiedy to skoczyli sobie do gardeł Wałęsa i jego dotychczasowi doradcy, skupieni wokół Geremka, Kuronia i Michnika, co nazwano potem, od słów tego pierwszego, "wojną na górze". Nie przypadkiem przywołałem ją w pierwszym zdaniu, są pewne podobieństwa. Obóz ówczesnej "Solidarności" był wówczas równie jak dziś PiS przekonany o nieodwracalności dokonanej zmiany i trwałym przetrąceniu wrogów. Michnik mówił wtedy Żakowskiemu, że byli pewni "co najmniej dwunastu lat niczym niezakłóconych rządów", i właśnie o te rządy tak się pożarli, że symbol "Solidarności", tak przez Polaków w czasach niewoli uwielbiany, w ciągu kilku lat został kompletnie złachany i do władzy wrócili w demokratycznych wyborach komuniści. Kto ciekaw, niech zajrzy do gazet z epoki (wiem, nie jest to łatwe, "Wyborcza", która grała tu pierwsze skrzypce, nie objęła tego arcyciekawego okresu swym archiwum internetowym, trzeba iść do biblioteki po papier). Wiem, że wydaje się to niemożliwe, ale proszę mi wierzyć: nienawiść, jaką okazywali sobie wtedy "legendarni opozycjoniści" była większa, niż nienawiść "Obywateli RP" do Kaczyńskiego. Do momentu, kiedy Macierewicz ze swymi teczkami nie uświadomił im, że wszyscy byli TW jadą na tym samym wózku i nie zjednoczył przeciwko śmiertelnemu zagrożeniu, które z czasem zaczął uosabiać rozgrywający w początkach tej wojny po stronie Wałęsy Kaczyński. "Wojnę łatwo zacząć, ale skończyć trudno", miał pono Franciszek Józef powiedzieć generałom namawiającym go, by zamach w Sarajewie wykorzystać do rozprawienia się z Serbią, a przy okazji i Rosją (powiedział tak czy nie, namowom, jak wiemy, uległ, z wiadomym skutkiem dla swego państwa i całej Europy). Ale co tam będziemy cytować starego Habsburga, dopiero co mieliśmy narodowe czytanie Wyspiańskiego, więc pozostańmy w tym klimacie. Akurat w "Weselu" mamy przecież cytat idealnie pasujący do sytuacji, który sobie rozpoczynający tę wojnę pisowcy mogą powtarzać albo nawet wypisać na sztandarach: "myśmy wszystko zapomnieli".