Na spotkanie, na którym zetrzeć się miałem z rzecznikiem partii konkurencyjnej, przyszło nawet sporo ludzi, rozmowa była bardzo merytoryczna i na poziomie, i przez chwilę wydawało mi się, że rozliczne użyte przeze mnie argumenty na rzecz budowania w gminie wolnego rynku, redukowania biurokracji i prywatyzowania komunalnego mienia trafiły widowni do przekonania. Zobacz nasz raport specjalny "Bitwa o samorządy" Przez chwilę, bo gdy przyszedł czas dopuścić ją do głosu, wstał inteligentnie wyglądający, dobrze ubrany pan i przy gromkim pomruku aprobaty ze strony sali powiedział do mnie: ja się zgadzam, że to wszystko, co pan mówił, to prawda i w zasadzie tak powinno być, ale my i tak będziemy głosować na pana... Hm, powiedzmy, na pana X. Bo on ma poparcie pana Y, który jest szefem Urzędu Rady Ministrów, bo on należy do partii rządzącej i on nam może coś załatwić, a wy co możecie nam załatwić? Nic. Nie znalazłem na takowe dictum odpowiedzi, więc, jak by to ujął Sławomir Mrożek, nie pozostało mi nic innego, niż przestać wierzyć w słonie, zacząć pić wódkę i nie interesować się wyborami samorządowymi. Przeniesienie na szczebel gminy powyżej 20 tysięcy mieszkańców ordynacji proporcjonalnej z progiem wyborczym, skomplikowane przepisy rejestracji lokalnych komitetów, praktycznie uniemożliwiające start do rady gminy autentycznym, lokalnym społecznikom, jeśli nie zapiszą się do którejś z działających na szczeblu centralnym partii (świetnie opisane w książce Bartłomieja Michałowskiego "Czy w Polsce może być normalnie", którą skądinąd bardzo polecam), a na koniec przepis o blokowaniu partyjnych list - wszystko to stanowiło kolejne kroki w zawłaszczaniu samorządu przez partie i przekształcaniu go w rodzaj delegatury władzy centralnej w teren, czyli powrót do systemu peerelowskich "Rad Narodowych". O dziwo jednak, muszę się przyznać, wybory nie potwierdziły mojego pesymizmu. Są co prawda w Polsce miasta, gdzie może wygrać w pierwszej turze kryminalista, i to jeszcze z SLD, ale jest i Wrocław - wielki triumf lokalnego polityka nad centralnym partyjniactwem. Frekwencja okazała się nie najgorsza. Za dobry syndrom - abstrahując zupełnie od moich politycznych sympatii - uważam wysoki wynik PSL i PiS w wyborach do rad gmin. Pokazuje on bowiem, że wyborcy premiują partie, które są silnie posadowione w terenie i które dbają o swoje terenowe struktury, starają się je rozbudowywać. "Samoobrona", która przyjęła zasadę odwrotną, stawiając wyłącznie na telewizyjną popularność swego lidera, a "na dole" bezlitośnie tępiąc autentycznych działaczy, sromotnie przegrała - i to też optymistyczny syndrom. Widać, że mimo wściekłej kampanii PO i PiS, starających się zamienić te wybory w plebiscyt za i przeciw Kaczorom, znacznie większa niż w poprzednich wyborach była tym razem świadomość głosujących, że od wyników zależy, czy będą mieli kanalizację, czy basen, czy pomnik, czy dodatkowe zajęcia polekcyjne. No i jest coś, co ucieszyło mnie najbardziej - Włoszczowa. Miejscowość, której wyborcy wbrew wszelkim oczekiwaniom pokazali, że nie są do kupienia w cenie peronu, że rozliczają lokalnych polityków z tego, jak rządzą, a nie co mogą załatwić. Może coś się zmienia w tej Rzeczypospolitej na lepsze? Tak czy owak - wiwat Włoszczowa! Rafał A. Ziemkiewicz