W istocie wszystko zmierza w przeciwnym kierunku. Z każdym tygodniem coraz wyraźniej. Upadek euro wydaje się przesądzony - pytanie raczej "kiedy" niż "czy". Oczywiście, wciąż jeszcze odgrywa się spektakl, który ma przekonać tzw. rynki finansowe, czyli rozmaite fundusze inwestycyjne i emerytalne z Ameryki, Azji i różnych oceanicznych wysepek, żeby nie wycofywały kasy z europapierów ani nie doliczały sobie większych odsetek za ryzyko. Ale po brukselskim szczycie chyba już mało kto wierzy, że ci, na użytek których europejscy politycy tak się starają, dadzą się na to nabrać. Krzątanina, która ma teraz miejsce, obliczona jest już na to, by jak najwięcej z katastrofy uratować. Każdy stara się chwycić i zabezpieczyć, co ma w pobliżu. Poza Polską, której priorytety podporządkowane są partykularnemu interesowi tych, którzy nią zarządzają. Jest logiczne, że najusilniej uwija się ten, kto ma najwięcej do stracenia, czyli Niemcy. Nikt nie zarobił więcej na wspólnej walucie niż oni, więc nikt boleśniej jej upadku nie odczuje. Wspólna waluta otworzyła całą Europę "na durch" na niemiecki eksport. A ponieważ była znacznie słabsza, niż wcześniej dojczmarka, więc bardzo wspomogła także eksport poza strefę euro (przy czym negatywne skutki osłabienia waluty ponieśli nie Niemcy, ale słabsze kraje strefy walutowej). Zapewniło to Niemcom dekadę nie notowanego wcześniej dobrobytu i przyrostu bogactwa, pomimo gigantycznych sum transferowanych do wschodnich landów i wielkich kwot wpłacanych na Europę. Oczywiście, sami Niemcy wyliczają skwapliwie swój wkład w unijne fundusze co do eurocenta i chętnie opowiadają sobie samym o tym, jak to utrzymują różnych Greków i innych leni, ale prawda jest taka, że sowicie im się te wydatki opłaciły. Teraz, gdy okres prosperity się kończy, a nadchodzi recesja, co jest w żywotnym interesie Niemiec? Przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze, utrzymać jak najwięcej krajów w stanie otwarcia na swój eksport, po drugie, nie wracać do dojczmarki. Gdyby bowiem Niemcy zmuszone były do niej wrócić, przy obecnym nadmiarze pustego, inwestycyjnego pieniądza na światowych rynkach, niemiecka narodowa waluta znalazłaby się pod nieustającą presją na zwyżkę, co zatłukłoby niemieckim eksport na świat. A od tego zależy właśnie niemiecka pomyślność. Ot i cały sens niemieckich propozycji dla "strefy euro plus". Czy te propozycje są w naszym interesie? To zależy. Powiązanie słabej gospodarki z silniejszą jest dobre dla tej słabszej w okresie koniunktury. Wtedy silniejszy partner ciągnie za sobą słabszego. W czasie dekoniunktury jest odwrotnie, silniejszy topi słabszego, by samemu utrzymać się na powierzchni. W czasie kłopotów metropolia w pierwszej kolejności wyciąga środki z peryferiów - co zaczyna być widać na przykładzie polskich banków i innych miejscowych oddziałów ponadnarodowych korporacji. Można oczywiście zakładać, że Niemcy kierować się będą w najbliższych latach nie "mirażem państwa narodowego", jak to ujął wybitny mąż stanu Włodzimierz Cimoszewicz, i nie chęcią utrzymania jak najwyższego poziomu życia niemieckiego wyborcy, ale poczuciem sympatii dla Polaków i potrzebą przychylenia im nieba. Nie wdając się w ocenę poziomu umysłowego osób, które każą nam kierować się takim założeniem, polecam im przypomnienie sobie o rurze pod Bałtykiem, na którą Niemcy wyłożyli 6 razy więcej niż kosztowałby gazociąg tradycyjny, przechodzący przez terytoria 4 krajów członkowskich UE, w tym Polski. A jeśli to nie wystarcza, to zwracam szczególnie uwagę na ten odcinek gazociągu, który przy okazji zamknął Świnoujście dla statków o większym zanurzeniu, uwalniając porty niemieckie od polskiej konkurencji. Tusk twierdził jeszcze do wczoraj, że naszym priorytetem jest utrzymanie jedności europejskiej i niedopuszczenie do podziału Unii na dwie strefy. Wczoraj właśnie zapisał nas do porozumienia, które taki podział tworzy. Zrobił to bez jakichkolwiek konsultacji z parlamentem, w którym nie ma większości niezbędnej do ratyfikowania powziętych zobowiązań. Zrobił to pomimo rysującej się ciekawej alternatywy, bo do strefy "euro plus" akcesu nie zgłosiły kraje naszego regionu - Czechy, Węgry i Szwecja. Zrobił to wreszcie, mimo iż jest oczywiste, że takie przytroczenie złotego do euro oznacza poniesienie wszystkich negatywnych skutków posiadania wspólnej waluty z gospodarką silniejszą, bez płynących z jej przyjęcia korzyści. W efekcie Niemcy będą w stanie w nadchodzącym kryzysie przerzucać koszty recesji na Polaków. Donald Tusk, powtarzam to z całą świadomością wagi oskarżenia, nie kieruje się interesem Polski, ale chęcią załatwienia sobie w bliskim czasie dobrej posady w strukturach europejskich. Po jego postępowaniu w sprawie Tragedii Smoleńskiej, to, co robi obecnie, podporządkowując nasze interesy gospodarcze niemieckim, jest kolejnym powodem, by postawić go kiedyś przed Trybunałem Stanu i za te zasługi zapewnić do końca życia państwowy wikt i opierunek.