Proszę łaskawie przyjrzeć się różnicom pomiędzy PiS a PO w dziedzinie polityki zagranicznej. Rząd PiS epatował nas tym, jak strasznie jest odważny w stosunkach z Unią Europejską, jak twardo stawia tam polskie sprawy, przypomina o doznanych przez nas krzywdach - natomiast w stosunkach z USA zachowywał się, delikatnie mówiąc, ustępliwie. Rząd PO dokładnie odwrotnie - wobec partnerów europejskich jest grzeczniutki, co usiłuje sobie w opinii publicznej rekompensować prężeniem muskułów wobec Ameryki. O ile wobec, na przykład, Angeli Merkel premier Tusk potrafi tylko niezbyt mądrze uśmiechać się, gdy wszystkie nasze postulaty kwituje ona twardym "nein", a jednocześnie zapowiada, że jak Niemcy chcą wybudować muzeum Wypędzonym i gazrurę Putinowi, to wybudują, i Polska nie ma tu nic do gadania (może nie tymi słowami, oczywiście, ale dokładnie tyle ma pani kanclerz panu premierowi do powiedzenia) - o tyle, gdy jedzie do Ameryki, jego pijarowcy prześcigają się w używaniu przysłówka "twardo". Widać to nawet po zmianie retoryki: poprzedni rząd prowadził w sprawie tarczy antyrakietowej "rozmowy", w komunikatach obecnego konsekwentnie używa się określenia "negocjacje" - drobny apel do podświadomości, ale jakże znaczący. Rozmawia się z przyjaciółmi, negocjuje z przeciwnikiem, w najlepszym razie z kimś, komu nie można ufać i o kim wiemy, że chce nas wycyckać. Bezprecedensowe podbicie przez premiera stawki owych negocjacji, w chwili, gdy wszystko było już ugadane, i to podbicie o sprawę w gruncie rzeczy symboliczną, też wydaje się podyktowane jedynie chęcią przedstawienia się Polakom jako ten, który twardo wytargował dla Polski więcej, podczas gdy Kaczyński gotów był do tarczy jeszcze dopłacać. Można oczywiście przełożyć to na język jakoś tam politycznie zrozumiały. Dla Kaczyńskiego to USA jest naszym strategicznym sojusznikiem, z którym dobre stosunki są tak ważne, że w imię owych dobrych stosunków warto ustępować. Natomiast kraje UE mają tu pewne interesy, których wcale nie musimy uwzględniać, powinniśmy kierować się własnymi. Dla Tuska jest dokładnie odwrotnie. Ale tak czy owak, przed kimś musimy leżeć plackiem - pytanie tylko przed kim. Sowieci nazywali kiedyś PRL "sojuszniczkiem". Sowietów szlag trafił, ale bycie sojuszniczkiem nam zostało - spór idzie tylko o to, czyim. Prawdziwym podmiotem polityki międzynarodowej Polska w takim stanie rzeczy być nie może, i, szczerze mówiąc, nawet nie widzę polityków, którzy by się o to starali.