Ci zaś, którzy jeszcze niedawno akceptowali podnoszenie do rangi dowodów najbardziej nawet karkołomnych, wzajemnie sprzecznych i opartych na najwątlejszych podstawach spekulacji, cytują - nieświadomi, kogo cytują - pouczenia Donalda Tuska, by na "zwykłym wypadku" nie zbijać politycznego kapitału, "nie grać trumnami", i z nagle uzyskanym zdrowym rozsądkiem przypominają, że takie tragedie się, niestety, zdarzają wszędzie. Bo, oczywiście, zdarzają się. Wolfgang Schauble, przewodniczący Bundestagu, do dziś przykuty jest do wózka inwalidzkiego po tym, jak przed laty podczas spotkania z wyborcami chory psychicznie zamachowiec postrzelił go w kręgosłup. Ronald Reagan omal nie zginął od kuli szaleńca, który zakochał się w jednej z gwiazd Hollywood i mordując prezydenta USA chciał zdobyć sławę i zwrócić na siebie jej uwagę. Choć Reagan był chyba najbardziej atakowanym prezydentem USA do czasów Trumpa i obiektem licznych obelg liberalnych (czyli w tamtych czasach praktycznie wszystkich) mediów, a i Schauble miał licznych wrogów, nikomu tam wtedy nie przyszło do głowy oskarżać o odpowiedzialność za zamach politycznych przeciwników i sprawdzać, jaka telewizja go zainspirowała "atmosferą nienawiści". Ale w kulturze politycznej i pamięci tamtych krajów nie ma takiego wzoru politycznego sukcesu, jakim było cyniczne i morderczo skuteczne wykorzystanie przez Piłsudskiego i jego obóz śmierci prezydenta Narutowicza z rąk szaleńca do spotwarzenia endecji, złamania politycznej dominacji prawicy i trwałego zepchnięcia jej na margines. Zamiast tego jest tradycja "brzytwy Ockhama", czyli szukania przyczyn nieszczęścia począwszy od najbardziej prawdopodobnej, i tradycja wyciągania praktycznych wniosków, tak, by się ono nie mogło powtórzyć. Właśnie dlatego zarówno Reagan, jak i Schauble przeżyli - bo mimo zaskoczenia, zadziałały procedury i ochrona. A prezydent Adamowicz nie miał szans. Nie miał szans, bo imprezy nie zgłoszono w ogóle jako imprezy masowej - dla wygody użyto sztuczki prawnej, prawa drogowego, tak że formalnie była "zajęciem pasa ruchu". Ochrona była na pokaz, kontroli żadnej, żadnych wyznaczonych stref bezpieczeństwa, a sposób wydawania identyfikatorów, z którymi każdy mógł wejść wszędzie, skandaliczny (zresztą jak się zdaje ich sprawdzania również). Zbrodniarz, gdyby chciał, mógł zabić jeszcze dziesięć innych osób, mógł też rzucić nóż, zanurkować w tłum i zniknąć - wybrał skakanie po scenie i przechwalanie się, że właśnie zemścił się za wsadzenie go "niewinnie" do więzienia, aż dopiero po długich czterdziestu sekundach obezwładnił go pracownik techniczny. Przestrzeganie elementarnych procedur i sprawnie działająca ochrona nie pozwoliłyby nieprzeszukanemu, nikomu nieznanemu człowiekowi znaleźć się z 15-centymetrowym nożem na scenie przy VIP-ach. Specjalista powie, że zawsze jednak ktoś taki może się przez rutynowe zabezpieczenie prześlizgnąć, a wtedy zwykły ochroniarz, taki od wyprowadzania pijaków, zdeterminowanego mordercy nie zatrzyma. Dlatego w cywilizowanych krajach tej rangi polityk ma z reguły przy sobie "bodyguarda". Śp. Paweł Adamowicz nie miał go. Pośród różnych powodów mógł być także ten, że media i politycy opozycji, dla niskich celów politycznej wojny, wytworzyli w Polakach przekonanie, iż ochrona to jakiś przejaw bizantyjskiego przepychu. Adamowicz, który, wbrew słowom jego mordercy, nie tylko nie był z PO, ale w ostatnich wyborach stanął jej na drodze i był przez nią równie mocno zwalczany jak przez PiS, mógł także stać się obiektem ataków, że "odgradza się od społeczeństwa", szyderstw, że "boi się Polaków", nękających pytań, ile za jego ochroniarzy płacą podatnicy etc. Nie wiem, czy brał to pod uwagę. Podobnie, jak nie wiadomo na pewno, na ile lęk przed analogicznymi atakami był powodem, dla którego, mimo wypadku Aleksandra Kwaśniewskiego, który omal nie rozbił się kiedyś na tym samym smoleńskim lotnisku co jego następca, kolejne rządzące ekipy nie odważały się wymienić gruchotów 36 pułku na pełnowartościowe samoloty. Te same media, nakręcające dziś spiralę politycznej nienawiści, kiedy minister Błaszczak ośmielił się zwrócić uwagę, że "Przystanek Woodstock" jest imprezą podwyższonego ryzyka, bez chwili zastanowienia rozpoczęły na niego nagonkę, głos rozsądku i próbę wymuszenia szacunku dla przepisów przedstawiając jako prześladowanie Owsiaka i jego orkiestry. Działo się tak zresztą z inspiracji samego szefa WOŚP. Wszyscy znani mi dziennikarze, którzy byli na "Przystanku Woodstock", opowiadali, że "pokojowy patrol" to fikcja, a sposób akredytowania "mediów" to proszenie się o nieszczęście - wystarczy zalogować się na stronie internetowej, podając nazwisko, jakiekolwiek, nikt nie sprawdza, zapłacić coś koło stówy, i już masz plakietkę z którą wejdziesz wszędzie. Na festiwalu nie byłem, ale pamiętam, co działo się podczas kolejnych finałów w państwowej telewizji, gdy jeszcze była ona głównym sponsorem Orkiestry. Ludzie łazili gdzie kto chciał, nawet po studiu w czasie emisji, totalny chaos, i uwijający się w tym wszystkim jak salamandra w ogniu Owsiak, który nalegał, wymuszał, na każdą próbę sprzeciwu reagujący złością i potokiem oskarżeń, żeby tak to właśnie było, bez sztywniactwa, przepustek i takich tam, bo tak jest fajnie, rokendrolowo i na pełnym spontanie. I nikt nie ośmielał się mu przeciwstawić. Nikt nie chciał być napiętnowany jako wróg Wielkiej Orkiestry, utrudniający dzieło, które jej twórcom wydało się tak zbożne i ważne, że do diabła tam z jakimiś przeszkadzającymi przepisami. Tak, jak kiedy indziej zupełnie innemu gremium wydało się, że odpowiednie uczczenie rocznicy Katynia jest tak ważne, że jak trzeba w tym celu wsadzić stu najwybitniejszych obywateli, posłów, szefów instytucji, generałów i dwóch prezydentów do jednego ruskiego gruchota i posłać na pałę, nie troszcząc się, co zrobimy, jak pogoda nie pozwoli lądować, to trzeba - i zresztą po co krakać, nie będzie źle. Zachowanie Owsiaka w obliczu tragedii to osobny temat, na który wolałbym pisać jak najmniej, ale trzeba. Niestety, ten człowiek zdradza coraz silniejsze oznaki jakichś osobowościowych problemów. Już pierwsza reakcja na wiadomość o tragedii Adamowicza była, delikatnie mówiąc, zdumiewająca - szef WOŚP wykorzystał ją jako pretekst do szeregu osobistych wycieczek (WOŚP opublikowało tę wypowiedź na swej stronie w wersji ułagodzonej, ja słyszałem ją na żywo), poskarżenia się, że jest stale atakowany, rzucenia groteskowych oskarżeń, że pokazanie w TV jego plastelinowej karykatury to faszyzm, i podsumowania w słowach: "bawimy się dalej bez focha". Sądzę, że każdy zwykły małomiasteczkowy klezmer uznałby, że w takim momencie wypada jednak zamknąć szafę grającą. Rozumiem, że licytacje trzeba było podokańczać, że nie sposób tak wielkiej imprezy zatrzymać w miejscu - ale "bawimy się dalej, bez focha"? Sądziłem w pierwszej chwili, że Owsiaka po prostu nie poinformowano, co naprawdę stało się w Gdańsku. Niestety, jego kolejna konferencja, nazajutrz, niecałą godzinę po tym, jak podano wiadomość o śmierci prezydenta, była w tym samym tonie: ja, ja i ja, to był atak na mnie, z nienawiści do mojej orkiestry, ja jestem ciągle atakowany, ja widząc te plastusie się poczułem jak więzień Auschwitz, ja już tak nie mogę, odchodzę, błagajta mnie wszyscy teraz, żebym został. Wydaje mi się, że jeśli człowiek uwielbiany przez grubo ponad połowę Polaków obsesyjnie od kilku lat żali się przy każdej okazji, że tu go zaczepił jakiś bloger, tam na jakiś portalu skrytykowano, że go wszyscy nienawidzą, wszyscy mu szkodzą i przeszkadzają - to coś z nim nie tak. Już nie dodając, że sam uparcie pcha się w pyskówki, przegrywa za to procesy i odmawia podporządkowania się wyrokom, a jego wierni wyznawcy w obronie swego krzywdzonego guru biją rekordy agresji i brutalności, bez jakiegokolwiek potępienia z jego strony. Ale tu wspominam o tym tylko dlatego, że dzięki udzieleniu narracji Owsiaka ogromnego wsparcia przez TVN, nagle odpowiedzialność za tragedię została przesunięta na tych, którzy hejtowali, czy choćby tylko krytykowali Owsiakową orkiestrę. Trudno nie odbierać tego jako ognia zaporowego przed narzucającym się pytaniem o fatalną organizację imprezy i o bezpieczeństwo na niej. Wiem, że na rozsądek nie ma w Polsce wielkiego popytu, ale trzeba próbować. Każdy polityk jest atakowany, bardziej lub mniej fair, tak jak każdego boksera biją w twarz, a przynajmniej próbują. Tym bardziej, kiedy polityk ten jest od wielu lat prezydentem miasta, zasługującego na miano polskiego Palermo, miasta, gdzie sędziowie, prokuratorzy, urzędnicy skarbowi etc. są ślepi i głusi a przesłuchiwani nic nie pamiętają. Wydobywanie teraz wszystkich tych krytyk i ataków (przepraszam, nie wszystkich - nikt nie wyciąga starych tekstów "Wyborczej" i innych mediów PO ani nie cytuje, co w kampanii mówił o Adamowiczu Jarosław Wałęsa), lamentowanie nad nimi i wmawianie, że to one kierowały mordercą, jest tak głupie, jak przypisywanie winy za śmierć żony Romana Polańskiego muzyce rockowej (wszak Manson usłyszał wezwanie do zbrodni w piosenkach z "białego albumu), a z kolei za śmierć Johna Lennona tym, którzy muzykę rockową krytykowali. Wiem, że to groch o ścianę, bo polityczne ciśnienie na wykorzystanie tragedii w polityce jest zbyt potężne i nieprzeparte - ale skutek jest taki, że walcząc "z mową nienawiści" zamiast z "tupolewizmem", i stając "murem za Owsiakiem", zamiast naprawiać to, co szwankuje, możemy być pewni, iż nadal i my, i nasze dzieci, będziemy ryzykować, chodząc na byle jak "zabezpieczane" imprezy na prawach "zajęcia pasa ruchu". Na organizacji imprezy oczywiście sprawa się nie kończy. Grząskość dna, na które opadliśmy, obrazują reakcję mediów na wieść, że matka mordercy alarmowała policję o jego zamiarach. Generalnie, wyczerpuje się ona na konstatacji, że ani policja, ani służba więzienna nic nie zrobiła - i wymierzeniu oskarżycielskiego palca w ministrów Brudzińskiego i Ziobrę, wymierzających w obronie oskarżycielskie palce w "nadzwyczajną kastę". Nikt nie pyta, co właściwie miała policja i służba więzienna zrobić z tym ostrzeżeniem, na jakiej podstawie prawnej, według jakiej procedury. Ani dlaczego takiej podstawy ani procedury po prostu nie ma. Rok czy kilka lat temu przeleciała przez media historia kobiety, którą nachodził wypuszczony z więzienia mąż i straszył, że ją zabije. Kobieta błagała o pomoc władze, policje, wszyscy niestety nic nie mogli, aż były mąż ją rzeczywiście zamordował, i wtedy wsadzono go z powrotem do więzienia. Nie była nikim sławnym, więc sprawa szybko utonęła w morzu codziennych newsów "X ostro o Y", względnie "X bije w Y". Co może zrobić nasze państwo z dykty w takich wypadkach? Nic. Przecież nie można wsadzać, jak w sławnej powieści Dicka, każdego, kto dopiero ma popełnić przestępstwo, bo tak ktoś powiedział. Kto by miał o tym decydować? PiS? PO? Dzielnicowy? "Autorytety moralne"? Nie ma żadnych przepisów, żadnych procedur, żadnych możliwości działania w takich wypadkach, żadnych komisji, które na wniosek - też nie ma kogo - zbadałyby takiego gościa i zdecydowały w razie potrzeby, że jest niebezpieczny i należy go izolować. Polska psychiatria, nie ze swej winy, leży i kwiczy, i jedyne co może, to produkować oświadczenia i apele, by nie stygmatyzować chorych psychicznie, bo większość z nich nikomu nie zagraża. A jak sobie radzić, gdy któryś zagraża? Nie będzie o tym żadnej dyskusji, a więc i żadnej poprawy, choć tym razem, popadło na człowieka ze świecznika. Nikt się w ogóle nie zająknął o meritum sprawy, o potrzebie jakiejś systemowej zmiany w tej kwestii... Aby tylko oparszywić pisowców. A pisowcy - aby tylko z siebie rzucane na nich błoto strząsnąć. Odwieczną metodą "państwa z dykty" - pokazuchą. Do wszystkich jednostek, które niedawno zajęte były wyrabianiem normy wykrywania nieprawidłowości w "eskejprumach" poszły wytyczne - eskejprumy nieaktualne, do końca tygodnia macie wyłapać tylu a tylu internetowych hejterów. Więc łapią, nierzadko za wpisy sprzed roku czy dwóch, żeby opinii publicznej wykazać, że oskarżenia opozycji są niesłuszne. I tak potem wszystkich złapanych trzeba będzie wypuścić, bo prawo dalece nie nadąża za rozwojem technologii, ale do tego czasu kolejne szitsztormy "zasypią wszystko, zawieją", że posłużę się frazą klasyka. Otacza nas to, grozi i dusi ze wszystkich stron. Warszawski Stadion Narodowy bodaj chyba nadal nie doczekał się oficjalnego odbioru przeciwpożarowego. Samochody z VIP-ami regularnie zderzają się, wypadają z trasy, pękają im opony, kilka lat po Smoleńsku przedarła się do mediów opowieść o powrocie rządowego samolotu z Londynu, dowodząca, że i tu ogólna beztroska panuje jak panowała... W razie nieszczęścia urządzi się falę kontroli, popicuje trochę... I tyle, po tygodniu wszyscy zapomną. Bo u nas przecież nie jest ważne, jaka jest prawdziwa przyczyna tego czy innego nieszczęścia, i jak mu na przyszłość zapobiec - tylko żeby obciążyć wrogie plemię moralną odpowiedzialnością. Był kiedyś taki amerykański serial kryminalny, niezbyt wysokich lotów, o detektywie - Polaku, który nazywał się Banaczek i wygłaszał chętnie różne "stare polskie przysłowia", które Polaka przyprawiały o ataki śmiechu. Jego ulubiony tekst, jak zapamiętałem, brzmiał: "jest takie starego polskie przysłowie: jeżeli nie masz skarpetek w butach, nie szukaj ich na niebie". Nic bardziej niepolskiego amerykański scenarzysta nie mógł, doprawdy, wymyślić. Jeśli Polakowi w stopy zimno, to powie, że to przez PiS, jeśli jest za PO, albo że przez PO, jeżeli jest za PiS, względnie, jeśli jest kukistą albo wolnościowcem, że przez PO-PiS i partie polityczne jako takie. Ale poszukać skarpetek, choćby i na niebie? Co to, to nie.