Choć minęło z górą dwadzieścia lat, choć byliśmy członkiem NATO i UE, niewolnicze nawyki okazały się niezwykle trwałe. Skoro radzieccy bracia zamknęli trumny po swojemu, byle się zgadzała liczba, nasz premier, prokuratorzy i inni "specjalni przedstawiciele" nie odważyli się puścić pary z gęby. Rzecz niepojęta, bo przecież - kto pamięta - tuż po tragedii w Smoleńsku ówczesny prezydent Rosji, Miedwiediew, oficjalnie zaproponował Polsce wspólną komisję śledczą. To Tusk jej nie chciał. To Tusk, w okolicznościach do dziś niejasnych, nie wiadomo na ile mając świadomość skutków, oddał w ręce Rosjan wszelkie badania wraku i miejsca wypadku, sekcje zwłok etc., ograniczając działania polskiego rządu do robienia w kraju "pijaru", którego istotnym elementem były publiczne kłamstwa oddanej mu Ewy Kopacz o "przekopywaniu ziemi na metr w głąb" i udziale polskich anatomopatologów w badaniu zwłok. Przecież w tragifarsie z podróżującymi po kraju trumnami i poszukiwaniem szczątków śp. Anny Walentynowicz jest coś znacznie więcej niż tylko skandal, makabra i horror. Jeśli nie wiadomo nawet, które zwłoki włożono do której trumny, to kolejny dowód, że wszelkie ich badania ograniczyły się do podpisania papierka. Procedura badania wypadków lotniczych jest ścisła i określona. Po pierwsze, robi się dokładny, drobiazgowy szkic terenu. Dla ustalenia przebiegu zdarzenia i jego przyczyn będzie to bardzo ważne - każdy strzęp, każdy fragment musi zostać najpierw naniesiony na szczegółową mapę. Po drugie, bada się obrażenia ofiar. To też bardzo istotna wiedza dla ustalenia, co się właściwie stało. Takie są światowe standardy. Wybierając wraz z Putinem na podstawę dalszego postępowania załącznik konwencji chicagowskiej, która lotu specjalnego nie dotyczyła i dotyczyć nie mogła, a więc z góry wykluczając badanie katastrofy spod międzynarodowych instancji odwoławczych, wybrał Tusk standardy zupełnie odmienne. Wrak i szczątki natychmiast zaczęto przemieszczać, szkiców najprawdopodobniej w ogóle nie wykonano, zwłoki Polaków wymieszano i powrzucano na opier-łataj, jak padlinę, do ozdobnych skrzynek. Nie wykonano ekspertyz, umyto wrak, zaorano i posypano piaskiem miejsce tragedii, a mityczną brzozę, o którą rzekomo rozbił się samolot, ścięto, jeśli w ogóle była. Wszystko to najpierw przy tchórzliwym milczeniu, a potem gorliwym propagandowym wsparciu polskiego rządu, skupionego tylko na tym, żeby nie zaszkodziło to sondażowym słupkom partii rządzącej. I morda w kubeł. Gdyby ambasadorowi jakiegokolwiek zachodniego państwa samochód na smoleńskiej ulicy przejechał pieska - zrobiłoby ono więcej dla wyjaśnienia sprawy niż zrobiła III RP dla wyjaśnienia śmierci dwóch prezydentów, szefów najważniejszych instytucji, generałów, posłów i wielu wybitnie zasłużonych obywateli. Z tym, co się zdarzyło, żyć można tylko na dwa sposoby. Jedni nie mogą zapomnieć - drudzy nie mogą przyjąć do wiadomości. Ci drudzy neurastenicznym chichotem starają się zagłuszyć tych pierwszych, i chyba bardziej jeszcze własne sumienia. I wbrew własnemu najgłębszemu przekonaniu, to oni właśnie popadają w psychiczną aberrację, nie ci, którzy domagają się prawdy. Z maniakalnym uporem czepiają się oderwanych i nieistotnych faktów - że, na przykład, wieża kontrolna, pół godziny zanim zapewniała pilotów, że są "na kursie i na ścieżce", podała "nie ma warunków do lądowania". Powtarzają w kółko wielokrotnie zdementowane i obalone kłamstwa - o próbie lądowania za wszelką cenę, o generale w kokpicie, o "naciskach", o rzekomym wykonaniu badań i udziale w nich polskich specjalistów. Wypierają oczywiste fakty - że kilka miesięcy po Smoleńsku rosyjski tupolew, o identycznej konstrukcji kadłuba, uderzył podczas lądowania w las i wyciął kilkadziesiąt drzewek, i skrzydła mu nie odpadły, a pasażerowie przeżyli, że upadek z kilkunastu metrów przy zmniejszonej prędkości nie mógł doprowadzić do rozpadnięcia się samolotu i rozrzucenia go po takiej powierzchni. Wykrzykują bezsensowne, propagandowe frazesy o "grze trumnami". Kolportują brednie o rzekomym nagraniu ostatniej rozmowy telefonicznej braci Kaczyńskich, z której ma wynikać coś rozstrzygającego wszystkie wątpliwości. Reagują wściekłością na argumenty, na sam fakt, że znowu, znowu o tym Smoleńsku, o którym oni nie chcą słyszeć, bluzgają nienawiścią wobec rodzin ofiar czy "Solidarnych 2010". Rozumiem psychologiczny mechanizm, który tu działa - ten sam, na mocy którego Zachód nigdy nie wierzył, i do dziś nie chce wierzyć, w zbrodnie Stalina. Psychologowie nazywają to mechanizmem wyparcia. Im bardziej prawda zaburza poczucie bezpieczeństwa, tym gorliwiej jest wypierana, tym bardziej gniewnie odrzucana. Nie wiem, jaka była przyczyna tragedii. Ale każdy nie opętany posmoleńskim syndromem wyparcia wie, że na pewno nie taka, jak przedstawił ją raport MAK, i nie taka, jaką oficjalnie uznały polskie władze. Kłamstwa, którymi ją przysypano, wystarczą tylko na jakiś czas - dopóki nie zabierze w tej sprawie głosu amerykański wywiad, ujawniając zdjęcia satelitarne, albo nie nakręci uczciwego filmu o "zamieceniu" śledztwa któraś z zachodnich telewizji (podobno robi to właśnie brytyjska Chanel 4, w internecie jest już zajawka z przeprowadzonego na użytek tego filmu eksperymentu - kontrolowanego rozbicia, w sposób naśladujący opisany w raporcie MAK, Boeinga 727, a więc tego właśnie modelu, który sowieci skopiowali jako Tu-154 - w zajawce widać, że samolot tylko złamał się na pół). Dla ludzi chorych na Smoleńsk, jak to oni sami nazywają: "rzygających Smoleńskiem", nie mam dobrej wiadomości - z każdym kolejnym ujawnionym faktem będą się męczyć coraz bardziej. Aż do uzdrowienia. Rafał Ziemkiewicz