Otóż w kwestii kluczowej - czy Lech Wałęsa był konfidentem SB o pseudonimie operacyjnym "Bolek" - nie mamy dowodu, który byłby absolutnie rozstrzygający, czyli dokumentów z jego odręcznym podpisem. Ten fakt właśnie podkreśla były prezydent, twierdząc: nie ma koronnego dowodu, a więc oskarżenie jest fałszywe. Pomińmy kwestię, że brak tegoż koronnego dowodu wynikać może z czyszczenia akt, jakiego dokonano po roku 1989, i w którym miał udział także sam Wałęsa. Teza, jakoby bez odnalezienia podpisu Wałęsy nie można było sprawy rozstrzygnąć, jest fałszywa. Tak, jak można, owszem, stwierdzić morderstwo mimo nie odnalezienia zwłok, tak można przeprowadzić przekonujący dowód poszlakowy. To właśnie zrobili Cenckiewicz i Gontarczyk. Odnaleźli oni część donosów "Bolka" w zakamarkach archiwów, w teczkach prowadzonych w latach 70-tych spraw. Ich obecność tam wynika z rutynowych metod pracy operacyjnej bezpieki. Oryginalne donosy agenta trzymane były w teczce jego pracy, razem ze zobowiązaniem do współpracy i pokwitowaniami odbioru pieniędzy; ich odpisy, w częściach dotyczących konkretnych rozpracowywanych osób oraz prowadzonych spraw, umieszczano natomiast w dokumentacji tych spraw. Z treści odpisów wynika jednoznacznie, że ich autorem mógł być tylko Lech Wałęsa - wynika to z analizy tego, z kim się "Bolek" spotykał, gdzie pracował, co wiedział. Wariant, że "Bolkiem" był kto inny trzeba w świetle tego odrzucić. Odrzucić trzeba też drugi stosowany przez Wałęsę wariant obrony: że donosy "Bolka" zostały sfałszowane. Żeby potraktować taką tezę poważnie, trzeba by uwierzyć w dwie rzeczy absolutnie niemożliwe. Odpisy donosów pochodzą z teczek spraw zamkniętych jeszcze w latach siedemdziesiątych, odłożonych na samo dno archiwów, do których potem przez lata nie zaglądano (dzięki czemu zresztą przetrwały prezydenturę Wałęsy). Trzeba by więc uznać, że bezpieka fałszowała dowody rzekomej agenturalności Wałęsy już w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, gdy nie był on jeszcze nawet działaczem WZZ, a o tym, iż kiedyś stanie się przywódcą wielkiej organizacji, nikt nie mógł pomyśleć. Co więcej, trzeba by jeszcze uznać, że produkując fałszywki na Wałęsę, SB sama potraktowała je jak materiały operacyjne i umieściła ich odpisy w teczkach rozpracowań. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby w świetle takiego rozumowania uznać fakt współpracy przez Lecha Wałęsę z SB za udowodniony, w sposób poszlakowy wprawdzie, ale niezbity. Wszystko inne - jego polowanie na dokumenty "Bolka" w latach dziewięćdziesiątych, oczywiste sprzeczności i krętactwa w jakie się uwikłał w związku z tą sprawą, przyznawanie się i wycofywanie z wypowiedzianych słów - uznać musimy za przesłanki dodatkowe, wzmacniające tylko dowód. A działania usłużnych wobec Wałęsy mediów, starających się zasiewać wątpliwości np. poprzez rozdmuchiwanie sprawy fałszywek przygotowywanych faktycznie przez SB w latach osiemdziesiątych (ale nie wsadzanych przez nią do własnej dokumentacji!), która jest doskonale znana i opisana - uznać trzeba za zwykłą propagandę. Dyskusja o tym, co wynika z faktu, że Wałęsa kłamał, i o tym, czy kiedy wielki symbol "Solidarności" kłamie, to my to powinniśmy zauważać, czy udawać, że mu wierzymy - to już jest zupełnie inna rozmowa. Jeszcze inną sprawą, i bodaj najciekawszą, jest w świetle wiedzy odsłoniętej przez IPN wznowienie rozmowy o ocenie prezydentury Wałęsy, i o całej jego politycznej biografii, przedziwnej, arcyciekawej, w której wielkość miesza się z małością, wierność ze zdradą (bardziej nawet niż o "Bolku" myślę tu o zdradzie ideałów i wyborców), służba idei z prymitywną żądzą władzy i cwaniactwem. Mam w każdej z tej kwestii swoje zdanie, ale niech każdy zajmuje stanowisko, jakie chce. Tyle tylko, że aby to zrobić, musi znać prawdę. Ta prawda została ujawniona, i żadne pomyje, wylewane dziś na IPN oraz jej historyków, nie są w stanie tego zmienić. Na szczęście.