Aby tym skuteczniej udawać głupka, facet postanowił się wcielić w postać reportera z kraju, w którym, jak to ujmuje piękne polskie przysłowie, "psy dupami szczekają". To znaczy takiego, o którym przeciętny Amerykanin wie, że gdzieś na kuli ziemskiej coś o podobnej nazwie istnieje, ale że najprawdopodobniej żyją tam małpy skaczące po drzewach. I, w związku z tym, można zabawiać go dowcipami o owym kraju, że jego mieszkańcy chodzą wszyscy pijani ulubionym miejscowym trunkiem, robionym z fermentowanego końskiego moczu, a ich ulubioną zabawą jest polowanie na Żydów i gwałcenie dziewczynek. Żeby nie było nieporozumień - nie oglądałem tego filmu i to, czego dowiaduję się o nim z recenzji, nie brzmi aż tak zachęcająco, żeby chciało mi się to robić. Może kiedyś, gdy jakiś magazyn kolorowy dorzuci to-to na płytce, przejrzę, na razie się nie zapowiada. Piszę o tej sprawie z jednego, jedynego powodu: bo we wspomnianym filmie w roli kraju gdzie-psy-szczekają-wiadomo-czym obsadzony został Kazachstan. Otóż idę o zakład, że gdyby rzeczony komik kręcił swe dzieło jeszcze dziesięć lat temu, to odstawiał by reportera nie z Kazachstanu, a z Polski (zresztą podobno na filmie raczy swych amerykańskich rozmówców tradycyjnymi, kazachskimi zwrotami "dżakszemasz!" czy "sto lat!"). Ekipa filmowa bez trudu znalazłaby gdzieś w Słupskiem albo Warmińsko-mazurskiem "typową polską wioskę" do sfilmowania, a przygarść "polish jokes" wzbogaciła by bez wątpienia elokwencję głównego bohatera. Oczywiście, amerykańska polonia byłaby oburzona, z tym oburzeniem wystąpiłby pan Moskal, każdym swym zdaniem uwiarygadniając nasz "filmowy" wizerunek jako kraju, w którym polowanie na Żydów jest ulubionym sportem dzieci i dorosłych, z Polski wsparłoby je paru polityków, potęgujących to wrażenie, a amerykańskie media skorzystałyby z okazji, żeby wpuścić do programów publicystycznych pana Grossa, panią Elijah, rabina Weissa i jeszcze paru innych obsesyjnych polakożerców. Dziesięć lat temu - idę o zakład - tak by było. Ale dzisiaj już nie. Nie dlatego, żeby amerykańskie elity zaczęły nas bardziej lubić czy cenić, ale dlatego, że za dużo wiedzą o nas przeciętni Amerykanie. Znają Polaków już nie tylko z "polish jokes" i ewentualnie obserwowanych z daleka młotowatych "kontraktorów" na okolicznych budowach - skądś wiedzą, że Polska to kraj, w którym są mniej więcej te same restauracje, co w New Yorku i Seattle, nosi się takie same ubrania tych samych firm i pracuje w miejscowych oddziałach tych samych korporacji. Nie wiem, szczerze mówiąc, skąd konkretnie tę wiedzę mają. Nasze władze nie zrobiły dla promocji Polski na Zachodzie, również w USA, prawie nic. A jednak jakoś już jesteśmy tam wypromowani. Jak każdy Polak wzdragam się przed takim przypuszczeniem, ale może... może to znak sukcesu polskiej transformacji ustrojowej?