A do tego umowna druga strona z różnego rodzaju gadżetami i transparentami więziennymi. Być może w zamyśle "prezydęta" Europy sprowokowanie klubów "Gazety Polskiej" do przyjścia i wymachiwania tymi transparentami miało tworzyć wrażenie, że jest on prześladowany (na tym u nas polityk zawsze zyskuje), ale nic za darmo - pokazując się w epicentrum ulicznej przepychanki Tusk stracił część tego, co stanowi dziś o wartości jego politycznego "brandu", część nimbu bycia gdzieś z dala i ponad. Stał się elementem ogólnej kotłowaniny ("wielkiej kołomyi elementarnej", by pożyczyć nazwę z powieści Edmunda Niziurskiego), w której dziadek z helikopterem na głowie chwyta za resztki włosów babinę wymachującą różańcem. Pani Kopacz nie pozostawiła po sobie dobrych wspomnień jako premier, a obecność jej i innych działaczy PO popsuła narrację, jakoby to spontaniczne społeczeństwo zebrało się witać przybyłego. Z drugiej strony, pan Kijowski kojarzy się jeszcze gorzej, bo już nawet nie z alimentami, fakturami i ukrywaniem dochodów przed komornikiem, ale z oszołomskimi opowieściami, jak jest stale podsłuchiwany i wrabiany przez służby oraz coraz bardziej groteskową fanfaronadą. Kodowski lud, który Kijowski ze sobą przyprowadził, w cudacznych przebraniach i z absurdalnymi gadżetami, też od dłuższego już czasu nie robi na normalnych Polakach dobrego wrażenia. Przeciętny, nie interesujący się polityką widz pewnie nie zauważył, iż rzekomo "spontaniczne" powitanie (Pawłowi Grasiowi nie chciało się nawet wysilić na ukrycie swych związków z założonym chwilę wcześniej fejk-kontem "zwykłego Polaka", z którego wyszło "spontaniczne" wezwanie) miało charakter nawet nie tyle partyjny, co wręcz frakcyjny. Na peronie witała Tuska ta część działaczy, która została stłamszona przez Schetynę i w powrocie "prezydęta" widzi nadzieję na powrót do znaczenia. W "kodomickiej" części zgromadzenia natomiast odwrotnie - przyszła frakcja, która broni przed odwołaniem Kijowskiego, na którego coraz mocniej napada wewnątrzorganizacyjna konkurencja. Dodajmy, że efekt skromności, jaki próbowano zbudować wokół jazdy pociągiem "ze zwykłymi ludźmi", w znacznym stopniu zniweczył wianuszek bodaj siedmiu ochroniarzy, szczelnie oddzielający witanego czerwonymi kartkami (też ni w pięć ni w dziewięć) eurodygnitarza od podnieconego zgromadzenia. Oczywiście, żadne z mediów, które regularnie szydzą z ochrony Kaczyńskiego ("boi się społeczeństwa, co?") obecności ochroniarzy nie śmiało odnotować, ale i bez tego całe widowisko trąciło pijarowskim fałszem i sztucznością, a parodiowanie papieskiego pozdrawiania z okna, a zwłaszcza nabożny i nadęty ton włazitylnego agit propu, entuzjazmującego się, że "to zdjęcie przejdzie do historii", raczej nie miało siły pozyskiwania dla "totalnej opozycji" nowych dusz. Jeśli więc miał to być początek prezydenckiej kampanii Tuska - to związany z gwałtownym przesterowaniem wizerunku, z "europejskiego" na "krajowy". Zmiana wizerunku to w politycznym marketingu jedna z najbardziej ryzykownych spraw, a w tym wypadku szczególnie, bo Polacy - czego dowodem choćby postrzeganie Lecha Wałęsy czy Jerzego Buzka - potrafią wysoko oceniać tę samą osobę w funkcjach reprezentacyjnych i stanowczo nie życzyć sobie jej aktywności w bieżącej polityce krajowej. Zakładając, że potępienie większości wyborców dla próby odwołania Tuska z Brukseli jest tożsame z poparciem dla niego w przyszłych wyborach, "opozycja totalna" popełnia podobny błąd, jak nieboszczka Unia Wolności, gdy uznała, że cieszący się od zawsze najwyższymi wskaźnikami sympatii i zaufania Jacek Kuroń w cuglach wygra prezydenturę (a dostał w istocie marne 9 procent). Bardziej więc niż z rzeczywistą akcją polityczną, mieliśmy tu do czynienia z konsolacją. Złomotana opozycja, a konkretnie złomotane wewnątrz opozycji frakcje chwyciły się Tuska jako swojej "ultima ratio". Samo w sobie pokazuje to, w jak ciemnej zupie znalazł się anty-pis po półtora roku histeryzowania, że "kraj stacza się w przepaść", "wszystko nam odebrali" i "jest gorzej niż za Stalina". Petru nie okazał się nowym Tuskiem, Kijowski trybunem ludowym, KOD drugą "Solidarnością", podstarzali celebryci autorytetami porywającymi tłumy, a Schetyna frajerem, którego można zatłuc gazetą. Pozostała tylko nadzieja, że poradzi sobie z nim Tusk. Ostatnia nadzieja czerwonych - stąd te kartki, które skupiły więcej zainteresowania niż meritum całego przesłuchania, zupełnie się zresztą do całego cyrku nijak mającego, bo wszak w charakterze świadka i w sprawie, gdzie Tusk ewidentnie się zaplątał, ale żadne zarzuty z tego akurat tytułu mu nie grożą. Pani Kopacz czy poseł Szczerba, starający się wzbudzić entuzjazm przypominaniem "jak byliśmy dumni z 27:1", najpewniej tego nie ogarniają, ale Tusk bez wątpienia tak. Dlaczego więc kazał Grasiowi urządzić ten cały "spontaniczny" cyrk (choć, przyznajmy, wyszedł on "spontanicznie" w tym sensie, że nikt nie zapanował nad wygenerowanym przekazem)? Myślę, że było to uderzenie uprzedzające. Tusk ma się czego bać. To, że generał Nosek twierdzi, że Tusk wiedział (sugerując zresztą koncyliacyjnie, że podpisywał tak dużo papierów, że miał prawo tego, że wie, nie wiedzieć), a Tusk się zapiera, to pikuś. Dwie głowy i trzy nogi w jednej trumnie, śledztwo na podstawie załącznika do "konwencji chicagowskiej", epidemia amnezji wśród byłych szefów prokuratury i ministrów chroniących interesy Marcina P., bezprawne odwołanie w połowie kadencji szefa CBA, areszty wydobywcze dla "Starucha" czy Marcina Dobrowolskiego, ABW wjeżdżająca rankiem do domu za internetowe memy, opchnięcie Kulczykowi "Ciechu" za pół ceny, "katarski inwestor" i zaniechanie odwołania się od decyzji eurokomisarz likwidującej polskie stocznie - to tylko część spraw, na których można byłego premiera przyszpilić, a pewnie wyjdzie na jaw więcej. Tusk ma się czego bać. Więc postępuje jak nakazał chiński strateg Sun Cy: jeśli się boisz, udawaj odważnego i staraj się nastraszyć przeciwnika. Cyrk na warszawskim dworcu miał pokazać Kaczyńskiemu: zostaw mnie w spokoju, to może sobie odpuszczę i urządzę się w Brukseli, a jak będziesz próbować rozliczeń to na pewno wrócę i spuszczę wam łomot! Uaaaa! Coś mi mówi, że Kaczyński chyba się nie zląkł.