Polski dystrybutor zatytułował bowiem film "Szwindel. Anatomia kryzysu". Może i efektownie, ale od czapy, bo akurat nie o anatomię światowego załamania finansowego najbardziej tu chodzi, choć, przyznajmy, film wyjaśnia i tę kwestię w sposób zrozumiały dla laika. Mam swoje lata, niełatwo mi zaimponować. Tym razem się to udało. "Branża" to znakomity dokument, bez żadnych formalnych fajerwerków i sztuczek czy szwendającego się po ekranie narratora. Po prostu gadające głowy przeplatane zdjęciami dokumentalnymi z komentarzem podłożonym w offie, od czasu do czasu jakiś wykres czy infografika. Ale to, co jest w ten sposób opowiedziane - wgniata w fotel. Widzimy po prostu śmierć systemu, do którego przyzwyczailiśmy się tak bardzo, że niczego innego sobie nie wyobrażamy. Tak jak poddani brytyjskiej korony u schyłku XIX wieku nie wyobrażali sobie świata bez królowej Wiktorii, która panowała, wydawało im się, od zawsze, i gwarantowała, że świat, osiągnąwszy doskonałość, nigdy się już nie popsuje. Ale królowa Wiktoria w końcu umarła - a co się stało z tym światem wkrótce potem, można sprawdzić w podręcznikach. Demokracja liberalna - bo o niej tu myślę - umarła już także. Faktom nie można zaprzeczyć. Tylko bardzo trudno przyjąć je do wiadomości. Mistrzostwo Charlesa Fergusona wyraża się w tym, że jego film nie odkrywa niczego, co byłoby dotąd tajne. Nie ma tu żadnych zdjęć z ukrytej kamery, żadnych rewelacji, do których twórcy filmu udało się dotrzeć pierwszemu. Widzimy fragmenty dzienników telewizyjnych i przemówień, informowani jesteśmy o najzupełniej jawnie podejmowanych decyzjach różnych ciał, wypowiadają się ludzie, którzy mówią to, co mówią, od dawna. Tyle tylko, że po raz pierwszy fakty, ginące w zwałach codziennie szuflowanego przez media informacyjnego kitu, wydobyte zostają i ułożone w przyczynowo-skutkowy ciąg. Jest to bliskie intuicji - wiem, że nieoryginalnej - która męczyła mnie podczas pisania "Pieprzonego losu Kataryniarza". Naszym problemem nie jest to, co przed nami ukrywają. Wszystko, co potrzebne, by generalnie zrozumieć sytuację, jest dostępne. Tylko przeciętny człowiek nie umie tego poskładać. Zanim znajdzie kolejny element puzzla, gubi poprzedni. A jeśli złoży trzy, cztery kawałki, to zaczyna mu się jawić obraz na tyle nieprzyjemny, że po prostu woli nie kontynuować dochodzenia prawdy. Znacznie wygodniej wieść życie przeżuwacza w zautomatyzowanej oborze. Tymczasem ten, kto w składaniu puzzla nie ustaje, jak Ferguson, w końcu zobaczy na nim dokładnie to, co Jarosław Kaczyński (i nie on pierwszy) nazwał "układem". Przeżuwacze, uwarunkowani przez media jak przysłowiowe psy Pawłowa, na samo to słowo reagują rechotem albo agresją, ale tylko ono jest tu stosowne. Tak jest, "Branża" pokazuje, że nawet Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej rządzi tak naprawdę Układ (to jest właśnie ta tytułowa "Job"). Nieważne, Reagan czy Clinton, Bush czy Obama - ludzie, którzy ich otaczają, są wciąż ci sami, z tej samej paczki. Nawet gdy kandydat, jak Obama, wygrywa właśnie dzięki pogróżkom wobec nich. "Branża" każdego otorbi, każdego ustawi, wszystko przeżuje i wykorzysta na swoją korzyść - lewaka antyglobalistę tak samo jak liberała czy konserwatystę. Możecie wybrać, co i kogo chcecie, i tak wybierzecie "ludzi z Branży". I nie ma w tym wcale, wbrew polskiemu tytułowi, żadnego szwindlu, jeśli rozumieć pod tym słowem łamanie prawa. Nie może zresztą być, skoro to "Branża" trzyma nad stanowieniem prawa kontrolę. Nie ma też niczego demonicznego, nie bardziej w każdym razie niż walec drogowy, rozgniatający to, co leży na drodze. Po prostu - tak umiera demokracja, gdy traci korzenie. Nie ma klasy średniej, więc nie ma demosu. Więc nie ma kontroli nad oligarchią. Powtarza się to samo, co w starożytnym Rzymie: Cezar, Pompejusz i Lepidus umawiają się pewnego dnia, że nie pozwolą, aby na jakikolwiek urząd w państwie mianowany został ktokolwiek, kto nie zostanie wcześniej przez nich trzech zaakceptowanych. I od tego momentu senatorowie mogą wygłaszać dowolne mowy, "oburzeni" szaleć na ulicach, kapłani składać za res publicae huczne ofiary, ale Rzym już republiką nie jest. Problem nie w tym, żeby usunąć triumwirów, bo znajdą się następni, albo tylko pomoże się jednemu z nich w pozbyciu się konkurentów i sięgnięciu po dyktaturę. Jedyną radą może być odbudowanie demosu, odbudowanie klasy średniej, czy, jak kto woli, społeczeństwa obywatelskiego. Zostawmy Amerykanów z ich problemami - i tak mają ich mniej niż reszta świata. Co my możemy zrobić z naszym układem, siermiężnym i bardziej ubecko-mafijnym niż plutokratycznym? Możemy i musimy, jak od dawna twierdzę, robić to samo, z czego zrodziła się przed ponad stu laty Narodowa Demokracja. Z naciskiem na drugi człon tej nazwy. Zrodziła się, przypomnę albo poinformuję, bo ta wiedza nie jest dostarczana przez szkoły, z przekonania, że naród może się wybić na niepodległość nie dzięki temu, że mu Pan Bóg ześle jakiegoś wielkiego wodza, który wygra powstanie - ale wyłącznie dzięki samoorganizacji, dzięki mozolnej, codziennej pracy u podstaw, nizaniu na siebie przejawów społecznej aktywności, budowaniu sąsiedzkich, lokalnych więzi. Czyli, inaczej mówić, dzięki temu, co znacznie później nazwano "budowaniem społeczeństwa obywatelskiego". To nie wydaje się efektowne, ale każda inna droga prowadzi donikąd. Tam, gdzie nie ma społeczeństwa, a są tylko zatomizowane, porozbijane jednostki, gromada singli goniących każdy za swoją marchewką, którą mu ktoś wymachuje na kiju przed nosem - tam natychmiast władzę przejmuje jakaś "branża". Tak właśnie, jak się to stało w Polsce po długo oczekiwanym, ale niestety przespanym przez naród upadku komunizmu w jego sowieckiej wersji. Teraz, gdy szykuje się równie efektowny upadek eurosocjalizmu w jego wersji brukselskiej, tym bardziej trzeba się starać, aby Polacy znowu nie zaspali i nie obudzili się dopiero wśród zgliszczy i długów.