Mówiąc ściśle - idzie o pomysł, aby w wypadku nieuiszczenia podatku VAT przez dostawcę i niemożności ściągnięcia go od owego dostawcy, urząd skarbowy mógł go ściągnąć od nabywcy. Proste: kupujesz na stacji benzynę, a jakiś czas później wpada ci do domu skarbówka i jeszcze raz kasuje jedną trzecią wartości tej benzyny (albo i dwie trzecie, nie wiem, jak to ma być z akcyzą), bo tego, co już raz zapłaciłeś, pompiarz nie przekazał, a teraz zbankrutował albo uciekł za granicę, albo okazał się równie dobrze ustawiony jak cwaniaczek od złotych lokat, i trzeba należny państwu podatek wyegzekwować od kogoś innego. Mniejsza o benzynę - ale, na przykład, zbudujesz dom... I nie daj Boże zbankrutuje firma budowlana (co w tej branży jest obecnie regułą) i hurtownia, z której wzięła ona materiały. No, oczywiście, uspokaja ministerstwo, tak będzie nie zawsze, tylko wtedy, gdy urzędnik uzna, że nabywca powinien był podejrzewać, że sprzedawca nie odprowadza państwu, co państwowe. Jakimi argumentami można urzędnika przekonać, że się nie miało powodów podejrzewać, nie trzeba pisać, bo to w Polsce każde dziecko wie. Kiedy było Powstanie Warszawskie może nie wiedzieć, ale takie rzeczy wie na pewno. Rzut oka w dane gospodarcze, skrzętnie usuwane przez media z oczu widzów i czytelników, wszystko wyjaśnia. W ubiegłym roku do budżetu wpłynęło 20 miliardów złotych mniej niż to był sobie zaplanował sławny ojciec jeszcze sławniejszej, najmłodszej w Polsce ekspertki od polityki międzynarodowej, znanej głównie z fotki "Fuck me like the whore I am". W tym roku, tylko w styczniu - o 4 miliardy mniej. No i co ma rząd zrobić, kiedy ci, którzy powinni mu płacić podatki, nie płacą? Ściągnąć od innych. I przecież nie od jakichś wielkich firm, z gatunku takich, które mogą urzędnikowi państwowemu zapewnić ciepłą i wreszcie należycie płatną posadkę po zakończeniu "służby publicznej". (Na takie nagrody, jak dla chłopców od euro, wszyscy się przecież nie załapią). Teraz widać, jak bardzo powinni się cieszyć podwykonawcy Tuskowych autostrad czy stadionu narodowego, że im za wykonane prace nie zapłacono (poza tym jednym panem co stadion okafelkował, ale on jest z PO). Gdyby im główni wykonawcy zapłacili, to teraz, po ich bankructwie, i tak musieliby za tych głównych wykonawców płacić zaległy VAT. A tak - sami też pobankrutowali i mają spokój. Słuszną linię ma nasza władza. Ktoś powie - to tylko projekt. Fakt. I pewnie, skoro sprawa się wydała (choć pono projekt, oficjalnie "przekazany do konsultacji społecznych", na które ministerstwo dało społeczeństwu całe pięć dni, nie został nawet udostępniony na stronach internetowych MF), skoro napisała o tym projekcie "Rzeczpospolita" i inne gazety, to zaraz usłyszymy dementi, że to nieporozumienie, czyjaś nadgorliwość, pisowski spisek i w ogóle nie ma tematu. I jednocześnie zacznie władza przygotowywać jakiś inny myk, w nadziei, że tym razem zdoła go jakoś przykryć i przemycić. Jak w tym starym kawale o kelnerze, który dopisywał do rachunku "uda - 500 zł", a jeśli klient okazywał się nieoczekiwanie trzeźwy i zwracał na tę pozycję uwagę, wyjaśniał "uda się albo się nie uda" i skreślał. Niekiedy się nie udaje - jak wykryta w porę próba poszerzeniem uprawnień wywiadu skarbowego, z której rząd wycofuje się rakiem i zapewnia, że ależ skąd. Niekiedy się udaje, jak udało się na przykład odebranie ludziom zasiłku pielęgnacyjnego. Albo praktyczne odebranie leków refundowanych chorym na cukrzycę, nadciśnienie i inne choroby przewlekłe. Chwila roztargnienia, skuteczne odwrócenie uwagi jakimiś homobzdetami czy faszystowskim zagrożeniem, i już grupa ludzi na tyle dla władzy nieistotnych, że można ją bezkarnie oskubać (co mogą zrobić rządowi chorzy, inwalidzi i ich opiekunowie?) zostaje wycyckana. By żyło się lepiej. Wiadomo, komu. Widać wyraźnie, że w tej walce o umacnianie państwa i jego dochodów, którą toczy, ma władza dwóch przeciwników. Pierwsza − to oczywiście społeczeństwo. Społeczeństwo trafiło się temu rządowi naprawdę fatalne. "Cwaniaczy" w szpitalach i przychodniach, staruszkowie złośliwie robią kilkuletnie kolejki do lekarzy specjalistów, traktując to jako namiastkę życia towarzyskiego, biedota, pozbawiona "kultury jedzenia śniadań", złośliwie posyła dzieci do szkół na głodniaka, nawet bez przygarści przysłowiowego już szczawiu, no i wszyscy razem wzięci kombinują jak mogą, żeby się wykręcać od podatków, opłat i mandatów. Drugi groźny przeciwnik - to media. Niby już wielokrotnie spacyfikowane i zhajdaryzowane, zapraszające do komentarzy zawsze właściwe autorytety, pełne Lisów i Kuźniarów, ale wciąż nieodpowiedzialne - jak opozycja wywlecze jakiś skandaliczny, cichcem realizowany projekt albo wydatek, albo nagrodę, to rzucają się na to i nagłaśniają. Nie wystarcza rada Dworaka i biznesowo-towarzyskie powiązania, trzeba tę całą dziennikarską hałastrę wziąć na ręczne sterowanie. No, a już zwłaszcza, ma się rozumieć, wszelkie pomysły medialne opozycyjne względem "europejskiej normalności". I niech nikt tego nie nazywa autokracją. Autokraci po prostu mają gdzieś opinię publiczną, jak coś chcą robić, to robią, nie licząc się ze sprzeciwami bądź je tłumiąc przemocą. A nasza europejska władza z opinią publiczną postępuje zupełnie inaczej − cichcem, milczkiem, hipnotyzując i odwracając uwagę. Jak rządzeni zauważą, to za jakiś czas spróbujemy znowu − jak z tym przemycanym już po raz czwartym pomysłem czterokrotnego limitu bezkarnej kradzieży, do tysiąca złotych, co bardzo ulży wymiarowi sprawiedliwości i fantastycznie poprawi mu statystyki. W końcu się uda. Pisał klasyk liberalizmu, że nie ma takiej podłości, do której nie posunąłby się najbardziej nawet uczciwy rząd, kiedy mu zaczyna brakować pieniędzy. A czego się spodziewać, gdy pieniędzy zaczyna brakować, i to rozpaczliwie, rządowi Tuska? Rafał Ziemkiewicz