Reklama

U Niemca w kieszeni

Jest w polszczyźnie takie określenie „bajońskie sumy”. Mało kto pamięta, skąd się ono wzięło. Ja już to kiedyś przypominałem, co prawda na innych łamach, ale na wszelki wypadek przepraszam, jeśli ktoś już się z wyjaśnieniem zetknął. Niemniej, rzecz jest, uważam, na tyle ważna, że warto się powtórzyć. Z tej samej racji proszę też Czytelnika o chwilę skupienia i uwagi.

Jest w polszczyźnie takie określenie „bajońskie sumy”. Mało kto pamięta, skąd się ono wzięło. Ja już to kiedyś przypominałem, co prawda na innych łamach, ale na wszelki wypadek przepraszam, jeśli ktoś już się z wyjaśnieniem zetknął. Niemniej, rzecz jest, uważam, na tyle ważna, że warto się powtórzyć. Z tej samej racji proszę też Czytelnika o chwilę skupienia i uwagi.

Otóż we francuskim mieście Bayonne, czyli w Bajonnie (dawni Polacy nie byli tak zakompleksieni jak my i obce nazwy własne, nawet nazwiska, spolszczali nie opierdzielając się - Szekspir, Wolter, Szyller, Biron etc.) podpisano układ pomiędzy nowo powstałym Księstwem Warszawskim a cesarzem Napoleonem. Sens układu był taki: cesarz, który na mocy z kolei zawartego wcześniej francusko-pruskiego pokoju w Tylży przejął od króla Prus wszystkie prywatne długi, jakie mieli wobec niego obywatele nowo tworzonego Księstwa - teraz sprzedawał je ryczałtem rządowi w Warszawie. Za mniej niż połowę nominalnej wartości, ale w gotówce. A polski rząd niech już sobie je ściąga od samych dłużników, skoro dzięki cesarzowi stali się znowu obywatelami państwa polskiego.

Reklama

Teoretycznie Księstwo robiło dobry interes, w praktyce marny, bo dłużnicy byli w większości bankrutami i przez krótki czas istnienia Księstwa nie udało się z nich wycisnąć ani części tego, co wypłacono Napoleonowi. Stąd współcześni i potomni Polacy podnieśli taki lament, ile to cesarz Francuzów z nas zdarł w owej Bajonnie, że aż weszło to do potocznego języka.

Tymczasem to nie cesarz Napoleon zasługuje w tej historii na uwagę, ale skąd się wspomniane długi, stanowiące przedmiot umowy, wzięły. Kwota 40 - 45 milionów franków, które wisieli Polacy królowi Prus, może nie powalała w skali wydatków państw (mniej więcej roczny koszt utrzymania 10 tysięcznego korpusu piechoty) ale jako suma zadłużenia osób prywatnych - i owszem. Zwłaszcza, że długi te powstały w ciągu zaledwie kilkunastu lat, jakie dzieliły rozbiory od pokoju w Tylży.

Jak do tego doszło? W skrócie tak, że po rozbiorach dochody ze spławiania zboża do Gdańska, ongiś ogromne, bardzo zmalały. A szlachta polska niczego innego, poza spławianiem zboża, nie potrafiła. Ba, nie tylko nie potrafiła, ale wszelkim innym zarobkiem, niż wyciśnięty z pracy pańszczyźnianych, się brzydziła. Szlachcic, który by się zajął jakąkolwiek pracą tracił "klejnot" i szacunek; podobnie jak "bajońskie sumy" wszedł przecież do polszczyzny jakiś imć Zabłocki, który próbował się dorobić na handlu mydłem, i ku idącej w pokolenia schadenfreude panów braci wtopił.

Szlachta polska nie potrafiła też jednak żyć poniżej poziomu, do jakiego przywykła za lepszych czasów. A skoro nie umiała ani zarabiać, ani oszczędzać, brnęła w długi. Do czego ją król Prus bardzo zachęcał, oferując kredyt łatwo dostępny i nisko oprocentowany. Oczywiście, do czasu - w którymś momencie kończyło się to zlicytowaniem bankruta. Bankrut przenosił się do miasta, gdzie dawał początek polskiej inteligencji (do dziś dziedziczącej szlachecką pogardę do przedsiębiorczości i zamiłowanie do życia na koszt współczesnych pańszczyźnianych, czyli podatników) a jego ziemia przechodziła w ręce pruskiego junkra, który szybko z kupy długów czynił prosperujące gospodarstwo.

Wszystko zgodnie z naukami Karola Darwina. W jednym tylko powiecie noteckim, jak policzył historyk, gdzie przed rozbiorem do Polaków należało 100 procent majątków ziemskich, w 1805 odsetek ten zmniejszył się już do 60 proc.

Gdyby nie Napoleon i dil z przejęciem długów, który wprawił współczesnych w takie rozgoryczenie, "sprawa polska" na ziemiach pruskich zostałaby załatwiona w następnych kilkanaście lat. Bez żadnej przemocy i powstań. W duchu, jako się rzekło, Darwina. Tak, ja wiem, że Karol Darwin był wtedy jeszcze oseskiem, ale jego przyszłe nauki o naturalnym doborze znacznie wcześniej odkrył na użytek praktyczny Fryderyk Pruski, w swoim kraju zwanym Wielkim, a w naszym "Starym Frycem" - i przekazał je swoim potomkom.

"Polacy muszą zginąć, bo mają kaszę zamiast mózgów, a w miejsce serc wiechcie" - perswaduje tenże Stary Fryc pewnemu generałowi w dramacie Adolfa Nowaczyńskiego "Fryderyk Wielki", który to dramat jakimś cudem pokazano ostatnio w TVP Kultura (z genialnym śp. Janem Świderskim w roli tytułowej). Aż dziw - pewnie ktoś, kto skierował staroć na antenę, sam nie wiedział, o czym dzieło traktuje. A jest to - bo Nowaczyński nie był może największym dramaturgiem, ale myślicielem niezwykle bystrym ­- bodaj najgenialniejsze w polskiej literaturze oddanie istoty pruskiego ducha. Samej kwintesencji niemieckości. Zachęcam, w jakikolwiek sposób zdobądźcie państwo to nagranie i obejrzyjcie uważnie, na bok odkładając stereotypowy wątek romansowy, wokół którego zadzierzgnięta została fabuła.

Wbrew potocznemu stereotypowi - ten pruski duch nie jest duchem żołdackim. Szkoła Starego Fryca wojsko otaczała kultem, ale naprawdę trwały podbój widziała w działaniu pokojowym. W upartym popieraniu własnej wytwórczości, w oszczędnym gospodarowaniu, w budowaniu przewagi - niepoślednią rolę odgrywał w tym zawsze silny pieniądz, banki i kredyt. Każdy naród wytworzył swój mesjanizm - nawet te, które zupełnie nie wierzą w Boga. Mesjanizm pruski, wokół którego zjednoczyły się całe Niemcy, zawarł się w przekonaniu: jesteśmy najlepsi i świat nie będzie urządzony należycie, dopóki nie urządzimy go my.

Od tej rozważnej, przebiegłej polityki fryderycjańskiej odeszły Niemcy za sprawą wariata, Wilhelma Kajzera. Ów zakompleksiony, kaleki chłopczyk, niekochany przez matkę i przez całe dzieciństwo torturowany przez głupich lekarzy w ramach "naprawiania" niesprawnej ręki, po osiągnięciu dorosłości jedną z pierwszych decyzji odsunął od wpływów kanclerza Bismarcka, zmieniając politykę Niemiec w festiwal megalomanii i impertynencji. Skończyło się to wojną przeciwko całemu światu, przegraną, i bolesnym upokorzeniem. Na fali tego upokorzenia doszedł do władzy drugi, jeszcze większy i bardziej zbrodniczy popapraniec, Hitler, i doprowadził Niemcy do jeszcze większej klęski. Dopiero to podziałało orzeźwiająco i Niemcy pod przywództwem Adenauera i Ludwiga Erharda wrócili na ścieżkę fryderycjańsko-bismarckowską. Narody zachodnioeuropejskie, by ich raz na zawsze spętać, przycisnąć i zmusić do finansowania całej wspólnoty, a szczególnie francuskiego rolnictwa, wymyśliły wspólnotę europejską, przekształconą potem w Unię.  Niemcy w to weszły, bo zresztą nie miały innego wyjścia, i w pół wieku przekształciły struktury i mechanizmy, które miały je definitywnie podporządkować Francji i Anglii - w narzędzie swojej dominacji nad kontynentem.

Stary Fryc, patrząc dziś ze swojego kotła na frau kanzlerin, pęka z dumy i bije brawo.

Państwo, które ma największą w świecie nadwyżkę eksportu nad importem (kudy do niego okrzyczanym pod tym względem Chinom) w zetknięciu z czymś tak zdeprawowanym i zabałaganionym jak dzisiejsza pańszczyźniana Polska nie musi się specjalnie wysilać, by uczynić z niej swoją prowincję. Wystarczy tylko hojnie udzielać pożyczek - przy setkach miliardów kredytów, które dostały nomenklatury III RP na przejedzenie, i równie wielkich unijnych dotacjach, które posłużyły nie tyle rozwojowi infrastrukturalnemu, co spetryfikowaniu nomenklaturowego systemu oraz stworzeniu dla niego rozległej wyborczej klienteli, wystarczy tylko czekać. Polacy nie potrafią przez 25 lat poradzić sobie z wyzwaniem kolei? W końcu kupi je Deutsche Bahn i pokaże dzikusom, jak to się robi. Polacy nie potrafią wyprowadzić swych kopalni na zysk? Ale Niemcy już budują w Polsce nowe, na tych samych "nieopłacalnych" złożach, i przy tym samym, rzekomo wszystkiemu winnym prawie związkowym, wyprowadzą je na plus - jeśli Czesi wyprowadzili na plus odkupioną od Polaków "nieopłacalną" Silesię, to i oni, bądźmy spokojni. Niedługo sami będziemy prosić, nawet bez wielkiego knucia gorzelikowych freikorpsów, żeby wzięli wszystkie i ratowali miejsca pracy. Jak z tymi zadłużonym majątkami z Warmii i Pomorza, przejmowanymi po kolei przez junkrów Starego Fryca. Ludzie mądrzy, którzy znają klasykę science fiction, mogą sobie ze smutnym uśmiechem przypomnieć nowelkę braci Strugackich "Drugi Najazd Marsjan".

Możemy sobie opowiadać gromkie pierdoły o "cywilizacyjnym skoku" czy "złotym okresie", ale fakty są takie, że przez 25 lat zmarnowano szansę na polską suwerenność. Stajemy się coraz bardziej kolonią, z dwojga złego o tyle lepiej, że właśnie niemiecką, nie rosyjską. Taka jest rzeczywistość, a rzeczywistość trzeba przyjmować do wiadomości i odnosić się do niej, nie do rojeń.

Jak na razie, sensownej reakcji na rozwój wypadków nie widać. Widać dwie złe. Pierwsza, nazwijmy ją "platformerską", polega na lokajskim płaszczeniu się przed kolonizatorem. Każdy wie, że tak naprawdę wynika to ze zwykłej, niskiej nadziei na zapłatę - od zyskownego cieciowania u niemieckiego biznesmena dla pomniejszych, po złoty unijny stolec dla lokaja najbardziej użytecznego. Ale że ludzka natura zawsze usiłuje osłonić czyny małe i podłe dorabianiem do nich wzniosłej ideologii, platformerskie rozpłaszczenie tłumaczone jest "modernizacją". Że niby Niemcy, jeden w drugiego, każdy polityk i każdy menadżer, i każdy szary obywatel, chcą naszego dobra, chcą nas dźwignąć, pomóc, i wcale nie realizują tu swoich interesów, tylko nasze.

Nie jest przypadkiem że ta władza zarzyna od lat Instytut Zachodni - właściwie już go zarżnęła, ostatnim aktem ma być przekazanie jego cennej biblioteki jakiejś innej instytucji. Ministerstwo, biedactwo, nie ma marnego miliona na działalność tej zasłużonej placówki - dla porównania, to tylko jedna szósta tego, co państwo PO dołożyło do koncertu niejakiej Madonny, a zaledwie dwa razy więcej niż resort od nauki przyznał w jednym tylko grancie badawczym profesorowi Markowskiemu (to ten pan politolog, który zawsze w telewizji i gazetach chwali rząd i Partię, co oczywiście nie ma z docenieniem go przez ministerstwo żadnego związku). Niektórzy twierdzą, że niszczenie Instytutu to efekt jakich osobistych zawiści pani Kolarskiej Bobińskiej (która skądinąd powinna za to kiedyś stanąć przed sądem), ale to naiwne wyjaśnienie. Po prostu: instytut naukowy rozgryzający politykę Niemiec, monitorujący ją, objaśniający, jest w kolonii nie tylko niepotrzebny, ale wręcz niepożądany. Wszystko, co powinniśmy wiedzieć o Niemcach, powiedzą nam oni sami. Morda do ziemi i na płask!

Postawa druga, pisowska, sprowadza się do jojczenia. Jest to ogólna prawidłowość współczesnego patriotyzmu, który tradycja powstańcza uczyniła całkowicie jałowym. Polityk patriotyczny swą jedyną powinność widzi we wskazaniu, że ktoś nas pozbawia tego, co nam się słusznie należy, i że jest to z gruntu niesłuszne. A skoro jest niesłuszne, to Bóg i Światowa Opinia Publiczna powinni się za nami ująć, pomóc nam, dać nam słusznie się należącą niepodległość i suwerenność. A skoro Bóg i Świat nas zawodzą, to jest to jeszcze bardziej niesłuszne i powinno zostać należycie, z właściwym uczuciem i mocą przez polskich patriotów napiętnowane. I tu się para wyczerpuje.

A, powiedzmy sobie wprost - czy to nazwiemy ładniej, że jesteśmy u Starego Fryca w kieszeni, czy bardziej brutalnie, że pod butem, to i tam musimy żyć. Oprócz głupich szlachciurów, którzy brnęli w długi, pruski zabór wydobył też z Polski galerię wspaniałych, skutecznych w działaniu Polaków, i ich trzeba dziś naśladować. Trzeba iść drogą Hipolita Cegielskiego i chłopa Drzymały, szanować realia, ale się im opierać, rozpychać, i zamiast się płaszczyć i bezdurno dawać eksploatować, uczyć się od kolonizatora - po to, by bronić przed nim swego, by rozumieć i realizować swoje, a nie jego interesy, a z czasem, kiedyś, daj Boże, na tyle w tej rywalizacji okrzepnąć, by się go pozbyć. Jak w bardzo pouczającym, a równie głęboko jak "Fryderyk Wielki" schowanym w kazamatach telewizyjnych archiwów serialu "Najdłuższa wojna współczesnej Europy". Jeśli Polska ma istnieć, musi się cała stać Wielkopolską.

Chyba, że naprawdę została nam już tylko kasza w głowach i wiechcie w miejscu serc, i nie mamy ambicji większych, niż pozostać nacją pastuchów i pachołków, której elity będą się stopniowo korumpować i wynaradawiać.

Dowiedz się więcej na temat: Rafał Ziemkiewicz

Reklama

Reklama

Reklama

Strona główna INTERIA.PL

Polecamy