A może ktoś sięga pamięcią jeszcze głębiej - do czasów, gdy u Leszka Millera ministrował w finansach Grzegorz Kołodko, i po serii cokolwiek niezbornych ruchów mających na celu zdobycie dla lewicy pieniędzy na, de facto, kupienie głosów przed nadchodzącymi wyborami, zwrócił swą uwagę ku rezerwom NBP? Choć stosunek establishmentu i wyrażających jego opinie mediów do Leszka Millera i jego rządu był o niebo cieplejszy niż w wypadku "Samoobrony", i wtedy na pomysłach rozwiązania rezerwy rewaluacyjnej czy próbach zmuszenia NBP do zaniżenia kursu złotego nie pozostawiono suchej nitki. Bez wątpienia, było to czymś absolutnie niedopuszczalnym, zamachem na niezależność Banku Centralnego, która jest podstawą... i tak dalej. No, ale władzę wreszcie wzięła siła całkowicie uznawana przez establishment za swoją, i chwyciła ją mocno, pewnie, "na večne časy a nigda inak", zapewniając środowiskom dobrze ustawionym wielkie uspokojenie i możliwość spokojnego pożywania zachapanych fruktów dwudziestolecia - taki, ot, malutki "koniec historii" na miarę PRL-bis. Rzecz oczywista, że kiedy taka władza robi cokolwiek, nie można tego krytykować. Tym bardziej, że jest usprawiedliwiona - ona potrzebuje pieniędzy nie na populistyczne pomysły, ale na ratowanie budżetu państwa. Jakoś bowiem tak się złożyło, że pod rządami najlepszymi z możliwych zadłużenie narosło w tempie bezprecedensowym. Dzięki talentom ministra Rostowskiego do kreatywnej księgowości i zapisaniu dużej części długów poza budżetem udaje się wprawdzie o włos unikać wpadnięcia w konstytucyjne progi ostrożnościowe (oficjalnie dług wynosi 49,9 proc. PKB, choć wedle norm unijnych jest to 57 proc.), co zmuszałoby do gwałtownych cięć - ale dług jest długiem. Nie chodzi wcale o to, że trzeba go będzie kiedyś spłacić, tym się władza nie przejmuje, bo to będzie hen, po wyborach. Chodzi o to, że trzeba na bieżąco płacić odsetki od tego gigantycznego długu, żeby móc zaciągać nowe pożyczki - a w budżecie nie ma już pieniędzy nawet na to. Więc chciwe oko rządu spoczęło, tak jak w wypadku poprzedników, na NBP. I teraz już nie jest to wcale karygodne, nie jest już nawet tym, czym jest w sposób najoczywistszy - zamachem na niezależność Banku Centralnego i Rady Polityki Pieniężnej, a w każdym razie zamach taki już nie jest naruszeniem podstawowych zasad, przeciwnie, haniebny jest tylko udział w tej awanturze prezesa NBP i opór stawiany przez pisowskiego nominata słusznym, jak zawsze, działaniom rządu. Nawet rozsądny zazwyczaj komentator ekonomiczny "Gazety Wyborczej" tym razem staje na głowie, by sprawę zawikłać do granic niemożności, zniechęcić czytelników do prób jej zrozumienia - to, pisze, "skomplikowany problem księgowy", który fachowcy muszą rozstrzygnąć we własnym gronie, i niech to zrobią, nie pokazując nic na zewnątrz. Nic podobnego! Rzecz jest prosta jak w mordę strzelił. Wedle dotychczas obowiązujących w NBP zasad ubiegłoroczną nadwyżkę powinien bank przede wszystkim przeznaczyć na rezerwy, na wypadek, gdyby w przyszłym roku wystąpiły jakieś zagrożenia dla naszej waluty - a dopiero to, co zostanie, przekazać do budżetu. Rząd natomiast, za sprawą nominatów PO w Radzie Polityki Pieniężnej, te zasady zmienił - cała nadwyżka do budżetu. Zamiast mieć w NBP rezerwy, do stabilizowania waluty użyjemy w razie zagrożenia kredytu z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Zasadnicza różnica jest taka: rezerwa nie tylko nic nie kosztuje, ale jeszcze przez sam fakt swego istnienia "pracuje" na rzecz gospodarki, bo podnosząc wiarygodność naszej waluty, ma wpływ na obniżenie odsetek, jakie płacimy międzynarodowym lichwiarzom. Natomiast za linię kredytową w MFW - którą prezes NBP chce już zamknąć, a Minister Finansów trzymać otwartą nadal - tak czy owak musimy zapłacić, nawet jeśli ostatecznie nie weźmiemy z niej ani centa. Ale MFW upomni się o zapłatę dopiero po wyborach, a kasę z NBP można, teoretycznie, wziąć i wydać już teraz, natychmiast. Czyli wybór jest taki, jak zwykle - między doraźnymi politycznymi potrzebami a interesem długofalowym. Nikt, kto obserwuje działania Tuska, nie może mieć wątpliwości, co jest dla niego priorytetem. Pomińmy już oczywiste racje podnoszone przez prezesa NBP. Prawo nie działa wstecz - platformiana Rada Polityki Pieniężnej może przegłosować inne zasady rozliczania nadwyżek finansowych NBP, ale na przyszłość, natomiast zmieniać zasad z mocą obowiązującą zeszłego roku nie może, bo to zwykła granda. Na dodatek z międzynarodowych umów, związanych z naszym wstępowaniem do, tak podobno drogiej premierowi, strefy euro, wynika, że zmiana musi być zaaprobowana przez Europejski Bank Centralny. A na to oczywiście nie ma czasu. Osobnym kryminałem jest wywieranie nacisków na teoretycznie niezależnych członków Rady i zbieranie od nich "lojalek", nakazujących głosowanie po linii tuskowej. A histeryczny, żenujący występ przed kamerami TVP pp. Winieckiego i Bratkowskiego dowodzi, iż "medialny przeciek" o tych praktykach nie został wyssany z palca. To już po prostu kryminał, to znaczy, Trybunał Konstytucyjny - kolejny zresztą, jaki się Tuskowi należy. Ale co tam, jak się ma za sobą salony i pięćdziesięcioprocentowe poparcie w sondażach, to na prawo można (-) z wysokości okien kancelarii premiera. Jest w tej sprawie coś zabawnego - drastyczna sprzeczność pomiędzy godną Gierka propagandą sukcesu uprawianą przez rząd, a jego wściekłą determinacją w walce o tych kilka miliardów; w skali całego budżetu państwa (ok. 300 miliardów) to przecież nie tak wiele. Widać wyraźnie, ile prawdy jest w bajkach o "zielonej wyspie gospodarczego wzrostu na morzu światowego kryzysu". Jest też coś zupełnie nieśmiesznego - przedsmak tego, jak będzie bezczelnie i z pogardą dla prawa łupione nasze państwo i my wszyscy, jeśli chłopcom z tuskowego boiska uda się zdobyć także Belweder i pozbyć się jakichkolwiek instancji kontrolnych. Rafał A. Ziemkiewicz