Rząd w tempie ekspresowym napisał, rządowa większość w obu izbach parlamentu klepnęła bez czytania i dyskusji, prezydent podpisał natychmiast. Od zapowiedzi premiera podniesienia wpływów do ZUS do momentu wejścia w życie nowego wymiaru podatku minęły dzięki niekonstytucyjnej procedurze tylko trzy miesiące i budżet został na pewien czas podłatany. Ten legislacyjny sukces Platformy i PSL opozycja zaskarżyła do Trybunału Konstytucyjnego, który, w przeciwieństwie do rządu, za pilną sprawy nie uznał. Zebrał się wreszcie w minionym tygodniu, by wydać wyrok. Wyrok Trybunału jest taki, że choć w Konstytucji jest napisane to, co jest napisane, to pośpiech rządu był uzasadniony i skoro już nowa składka od tylu miesięcy jest ściągana, to niech będzie ściągana dalej. Nie chce mi się wczytywać w uzasadnienie tego orzeczenia − nie wiem nawet, czy już jest dostępne − i sprawdzać, jakich prawnych łamańców użyli sędziowie Trybunału, żeby uzasadnić uznanie tego, co w oczywisty sposób jest niezgodne z Konstytucją, za zgodne z nią. Sprawa jest prosta jak w mordę dał − w trybie pilnym, napisane jest, można przyjmować ustawy Z WYJĄTKIEM, i tu wyraźnie napisane jest, USTAW PODATKOWYCH. I napisane tak zostało nie bez kozery. Stabilność systemu podatkowego to jedna z podstaw gospodarczego sukcesu. Jak sobie ktoś wyobraża ściąganie inwestorów, nieważne, zagranicznych czy krajowych, do bantustanu, w którym zmiana rządu i byle kaprys może wszystko postawić na głowie? Jak zamierza ich namawiać do zaangażowania posiadanych zasobów w państwie, w którym władza może zmienić podstawowe reguły gospodarczej gry dosłownie z dnia na dzień? Orzekając to, co orzekł, Trybunał się po prostu skompromitował - i siebie, i państwo. I zarazem dał dowód, że III RP nie jest państwem prawa, a jej Konstytucja i bezpieczniki wmontowane w system legislacyjny nic nie znaczą. Przez cały miniony tydzień media zawracały Państwu głowę przerośniętym ego księdza, który postanowił zająć w mediach miejsce matki Madzi, szczuciem na arcybiskupa Hosera, a nawet Jana Pawła II, jako rzekomych sprawców ludobójstwa w Ruandzie, roztrząsaniem życia wewnętrznego w Platformie Obywatelskiej, perswadowaniem, że ludobójstwo nie było ludobójstwem, a najwyższą formą udziału w procedurach demokracji jest niebranie w nich udziału. I tak dalej... O tym, co naprawdę ważne i groźne, czyli o wspomnianym wyroku, napisało kilka gazet branżowych, a większe dzienniki wspomniały w działach gospodarczych. Tymczasem był to tydzień, w którym rząd przyznał się do tego, że tegoroczny budżet jest zwykłym picem (co ekonomiści bez wyjątku mówili już w momencie jego przyjmowania) i zapowiedział "zawieszenie" konstytucyjnego progu ostrożnościowego - przy czym pan minister wicepremier z logiką podobną do niegłosowania jako wyższej formy głosowania, wytłumaczył nam maluczkim, że próg nieprzestrzegany jeszcze skuteczniej chroni przed nadmiernym zasłużeniem, niż gdyby go przestrzegać. I właśnie w takim tygodniu sędziowie Trybunału dali rządowi zielone światło. Tusku, możesz! Nie przejmuj się Konstytucją. Konstytucję my bierzemy na siebie. Rób, co uważasz za stosowne dla utrzymania się na stołku, a my to klepniemy − właściwie, tym orzeczeniem, już klepnęliśmy, z góry. Osobiście nie byłem tym zaskoczony. Takie stanowisko sędziów Trybunału było jasne od momentu, kiedy jego przewodniczący, pan Rzepliński, wystąpił publicznie z kuriozalną wykładnią, iż stabilność budżetowa też jest wartością konstytucyjną. Innymi słowy, iż Trybunał Konstytucyjny musi orzekać tak, aby nie postawić rządu w trudnej sytuacji. Jest to logika prawa, na mocy której, jeśli ktoś Państwa okradnie i szybko te pieniądze przepuści, sąd musi orzec: nie możemy gościa ukarać, bo nie ma z czego oddać. Nie mam złudzeń - obserwując i samego pana Rzeplińskiego, i cały w ogóle postpeerelowski establishment prawniczy, którego jest on dorodnym wytworem - że ta wykładnia ma charakter silnie spersonalizowany. Gdyby rząd postrzegany był jako wrogi ich środowisku, sędziowie zapewne orzekaliby inaczej. Tak, by rząd jak najszybciej wykończyć. Ale Tusk postrzegany jest jako człowiek, który rządzić musi. Jest bowiem gwarantem interesów całej tej sitwy, całej warstwy pasożytniczej, którą z braku lepszego określenia nazywamy "elitami III RP", wyrosłej z PRL i z jej szabrowania w ramach tzw. transformacji. Pasożytnicza warstwa "właścicieli III RP" doskonale zrozumiała, jakim zagrożeniem byłyby dla niej rządy tzw. prawicy, czyli sił − obojętne jakich − które nie akceptują ustaleń dilu założycielskiego w Magdalence. Taka perspektywa przyprawia je o paniczny strach, któremu wielokrotne dawały wyraz tzw. wiodące media, generalnie odzwierciedlające punkt widzenia warstwy nachapanej. Ten strach przed "duszną atmosferą" i innymi bliżej nie określonymi okropnościami IV Rzeczpospolitej racjonalizowany jest w mowie oficjalnej jako troska o demokrację i praworządność − ale w istocie jest to po prostu strach o własne tyłki. Strach o posiadane przywileje, o szczególną pozycję, o wychodzone i przećwiczone układy oraz mechanizmy, które dają postnomenklaturowym elitom poczucie bezpieczeństwa, umożliwiają im wygodne życie i skuteczne pozbywanie się konkurencji. W wykładni Rzeplińskiego, w ubiegłotygodniowym wyroku kierowanego przezeń Trybunał i w wielu innych postępkach, zarówno establishmentu prawniczego, jak i innych korporacji, widać wyraźnie, że strach ten skłania tzw. elity do dania Tuskowi przyzwolenia na łamanie wszelkich norm. Na krótką metę może to Tuskowi pomóc utrzymać się jeszcze jakiś czas u władzy, kosztem jeszcze większego zdemolowania państwa. Na dłuższy − uczyni upadek panującego porządku jeszcze bardziej gwałtownym, co odbije się także na popierających władzę przeciwko aspiracjom społeczeństwa elitach. Z góry można orzec, że sobie na to zasłużyły.