O procesie morzenia głodem dziennika ("Uważam Rze" poszło na szczęście swoją drogą i ma się dobrze) nie będę pisał szczegółowo, bo to raczej temat dla któregoś z portali branżowych. Proszę mi uwierzyć na słowo, że cała seria biznesowych decyzji podjętych przez nowe władze spółki była serią katastrofalnych w skutkach pomyłek. W ich efekcie redakcję opuściła większość tych, którzy mieli dokąd pójść, praca uległa dezorganizacji, nieuchronną rzeczy koleją preferowana w niej zaczęła być szybkość, taniocha i bylejakość. Gazeta to nie cementowania, czego zatrudnieni przez nowego właściciela menedżerowie najwyraźniej nie zrozumieli, jej zarobki zależą od jakości produktu, a ta od zespołu, który buduje się latami, a rozbić go bezmyślnie przeprowadzonym "cięciem kosztów" łatwo. Poprzednie kierownictwo redakcji, które do momentu, gdy zaczęło się zamieszanie właścicielskie, prowadziło ją mimo trudnej sytuacji z sukcesami, ma dziś spóźnioną, gorzką i niewiele niestety wartą satysfakcję, gdy praktycznie wszyscy, bez względu na poglądy (nawet ostatnie redakcyjne lemingi, które swego czasu psioczyły na "prawicowców") powtarzają, że "za Lisickiego to by się zdarzyć nie mogło". "To", czyli zachowanie tak nieprofesjonalne i kompromitujące redakcję. Tekst Cezarego Gmyza odkrył ważną sprawę: trzykrotnie otrąbiane zapewnienie, że w szczątkach tupolewa nie było śladów substancji wybuchowych, oparte na ekspertyzach dostarczonych przez Rosję, było bezpodstawne - prokuratura dopatrzyła się w owych ekspertyzach fałszu, zmuszona została je ponowić i tym razem prokuratorzy odkryli na zebranych próbkach substancje, które zwykle pojawiają się jako efekt rozpadu materiałów wybuchowych. Jeśli ktoś na poważnie twierdzi, że mając takie informacje, dziennikarz nie powinien dzielić się nimi z opinią publiczną, to albo jest krańcowo zacietrzewionym durniem, albo cynicznym oszustem. Zasadność publikacji potwierdziła de facto prokuratura, która stwierdziła, że po pierwsze trotylu nie było, po drugie pochodził z drugiej wojny światowej względnie wojny afgańskiej, a po trzecie wykluczyć jego obecność będzie można dopiero za pół roku. (Dodajmy, że "po trzecie" możliwe będzie, jeśli Rosjanie łaskawie nam pozwolą, bo próbki zostały w ich rękach. O co zakład?). W istocie wyjaśnienia prokuratury żadnej z istotnych wątpliwości nie wyjaśniły, posłużyły tylko wyprodukowaniu "żółtych pasków", podtrzymujących w wierze wyznawców MAK-u, komisji Millera i świętego spokoju. Gdyby "Rzeczpospolita" dochowała zasad sztuki, jej publikacja zapewne okazałaby się sukcesem. Ale, niestety, gazeta tekst nieznośnie, tabloidowo "podkręciła": zamiast ograniczyć się do zasadnych pytań, pozwoliła sobie na stawianie bez należytej bazy dowodowej daleko idących tez i na "wystrzałowy" tytuł, oraz nie przedstawiła stanowiska prokuratora generalnego (jeśli spotkanie z nim redaktora naczelnego naprawdę wyglądało tak, jak to przedstawił p. Martyniuk, bo ta sprawa, wobec milczenia obu zainteresowanych, wygląda tajemniczo). W tej formie tekst jest więc nie do obrony. Ale, podkreślam - rzecz dotyczy formy, nie treści. W artykule Cezarego Gmyza zasadniczy trzon informacyjny jest zrobiony solidnie. Nie ma porównania z takimi "sensacjami", służącymi oczernieniu ofiar katastrofy, jak otrąbienie istnienia nagrania rzekomej kłótni generała Błasika z pilotem tupolewa przed startem, czy odkrycie w stenogramie słów: "jak tu nie wyląduję, to on się będzie mnie czepiał". Mimo iż były to akty czystej dezinformacji, by nie rzec wręcz - intoksykacji - ani TVN, ani "Gazeta Wyborcza" nie zdobyły się nigdy nawet na symboliczne "ouups", nie mówiąc już o jakichkolwiek konsekwencjach służbowych. Porównanie tych przypadków z obecną sytuacją bardzo dobitnie pokazuje skalę zakłamania "autorytetów" życia publicznego III RP i jej środowisk medialnych. Kto za tę formę odpowiada - sam autor czy jego przełożeni? Doświadczony dziennikarz bez wahania wskaże tych drugich. Powie też, że nie jest możliwe, aby przed taką publikacją redaktor naczelny nie informował o niej wydawcy. Jak zatem rozumieć rozpaczliwe wycofanie się z tez tekstu już po kilku godzinach, a potem częściowe wycofanie się ze złożonych już przeprosin? Jak zrozumieć nagłą akcję właściciela? Jej tempo sprawia nieodparte wrażenie, że ktoś go śmiertelnie przestraszył, a sposób przeprowadzenia - że w istocie nie idzie tu o konsekwencje fatalnej publikacji, tylko o jakąś dintojrę. Dlaczego stanowisko traci ten z wicenaczelnych, który był na urlopie, a ten, który tekst do druku aprobował i zdaniem niektórych wręcz "podkręcał", nie tylko je zachowuje, ale obejmuje kierownictwo po Wróblewskim? Zdumiewa, kiedy wydawca twierdzi, że Cezary Gmyz nie przedstawił żadnej dokumentacji swych ustaleń (czemu ten stanowczo zaprzecza). Kiedy nie przedstawił? Jeśli nie przedstawił ich przed publikacją, to jest niewyobrażalne, jak do publikacji mogło dojść. Przychodzi dziennikarz z taką bombą, i nikt go nie pyta, skąd o tym wie? Względnie go przełożeni pytają, a on odpowiada, że nie powie - i mimo to tekst idzie? Więc skoro poszedł, to przedstawił, a dopiero po druku na żądanie wydawcy nie przedstawił? To nie autor podjął decyzję o publikacji i jej kształcie, tylko jego przełożeni. Więc on sam nie powinien być karany. Chyba że - teoretyzuję - oszukał naczelnego. Ale to, w takim razie, za co wylatuje naczelny? Wszystko to sprawia wrażenie, powtórzę, że wydawca działa w ciężkim przerażeniu, i to bynajmniej nie perspektywą wzmożenia wojny polsko-polskiej. Łatwo mi w to wierzyć. Pamiętam, jakie cuda wyczyniał ten rząd, żeby "wpłynąć" na Anglików, kiedy to oni byli właścicielami większościowego pakietu "Presspubliki". Dziś coraz więcej mówi się w środowisku o naciskach na właściciela "Super Expressu", by ukrócił opozycyjną publicystykę na jego łamach. Kiedy salony kręcą nosem na nazywanie przeze mnie PO "rządzącą mafią", to odpowiadam - wiem, co piszę, charakter tej władzy i jej coraz dalej idącą deprawację obserwuję nie od dziś. Osobną sprawą jest polityczne pokłosie sprawy. Decyzja Jarosława Kaczyńskiego, by nie czekać z konferencją prasową na wyjaśnienia prokuratury i publicznie powiedzieć o dokonanej w Smoleńsku zbrodni, wpisuje się w jego tradycyjną strategię, na pewien czas przykrytą pomysłem debat i "gabinetu technicznego" - strategię budowania ostrego podziału, obliczoną na wielki krach III RP i przejęcie władzy późniejsze (i mniej przez to prawdopodobne), ale za to stuprocentowe. Kosztem bieżących strat może PiS w przyszłości z tej radykalnej reakcji wyciągnąć większe zyski, jeśli się okaże, że - po całym tym medialnym gęganiu, po wszystkich salonowych szyderstwach, krzykach i otrąbianiu "kompromitacji" - ten trotyl tam naprawdę jest. A jestem dziwnie pewien, że się tak okaże. Nie tylko dlatego, że w III RP zawsze się w końcu okazuje, że to jednak "oszołomy" miały rację. Przede wszystkim dlatego, że wszystkie dowody są i pozostaną w rękach czekistów. Próbki też. Więc znajdzie się na tych próbkach wszystko to, co oni będą chcieli, żeby się znalazło - nawet perfumy Chanel nr 5., jeśli tak im się akurat spodoba. A jak wielokrotnie pisałem, w interesie czekistów jest właśnie to, aby Polacy i wszyscy inni zainteresowani sprawą wierzyli w zamach, ale nie mogli go w sposób niezbity udowodnić. I Polacy wierzą coraz bardziej, co widać w sondażach, pod wpływem których już nawet Aleksander Kwaśniewski stał się zwolennikiem międzynarodowej komisji. Głupkowate medialne autorytety i telewizyjni wesołkowie tego nie rozumieją, mogą więc jeszcze przez jakiś czas triumfować, ale Donald Tusk musi sobie zdawać sprawę, że trotyl, skoro raz się znalazł pod jego siedzeniem, już tam pozostanie, lont tli się niepowstrzymanie, a jedynym władnym go zgasić jest Władimir Putin. Ciekawe, czy już zasugerowano panu premierowi, za jaką cenę? Rafał Ziemkiewicz