Problem SLD polega na tym, że trwanie w opozycji też prowadzi je ku takiej klęsce. Cóż to bowiem za opozycja, która niczym się nie różni od władzy? Jedynym przesłaniem, jaki potrafi SLD wyartykułować (proszę spojrzeć na wiernopoddańczy adres Grzegorza Napieralskiego do nowego prezydenta, zwany uprzejmie "gratulacjami") jest "walka z pozostałościami IV RP". W tej roli PO sprawdza się znacznie lepiej i cała propagandowa działalność komisji Kalisza czy postkomuszych redaktorów w telewizji służy tylko przekonywaniu ostatnich wyborców SLD, by zamiast na kopię, głosowali na oryginał, czyli na Tuska. Lewicy pozostanie obsługiwanie emocji antyklerykalnych, haseł gejowsko-feministyczno-antyglobalistycznych, co w połączeniu z wymierającym elektoratem partyjno-mundurowym może ledwie starczyć na przekroczenie progu wyborczego. Ale tylko pod warunkiem, że emocje straszenia "IV RP" i polską "ciemną, wiejską i małomiasteczkową" nie zostałyby przed samymi wyborami podgrzane. A przecież zostaną jak w banku. Kto ma złudzenia, niech spojrzy na stronę internetową szumnie reklamowanej "kuźni umysłów" młodej lewicy. Jakieś 90 proc. jej przekazu zajmują środowiskowe zabawy młodoartystycznego i młodouczelnianego establishmentu. Wywody o sztuce nowoczesnej, o likwidacji "fallocentrycznego dyskursu" czy tyleż płomienne, co ogólnikowe potępianie międzynarodowych korporacji i dwutlenku węgla. Wszystko to, poza członkami sekty, interesuje przysłowiowego psa z kulawą nogą. Wbrew stereotypowi, nie rodzą się tu jakieś myśli, z którymi wyedukowani przez "Krytykę Polityczną" aktywiści będą mogli w przyszłości wyjść do ludzi, porwać ich za sobą i zmienić Polskę. Ot, takie tam salonowe ple-ple, mające się do życia przeciętnego Polaka mniej więcej tak, jak groteskowe dialogi bohaterów "nowojorskich" filmów Woody'ego Alena. Gdy przyszło co do czego, całe to strasznie lewicowe i postępowe bractwo - znalazłem tylko dwa wyjątki, podobno była tam jeszcze jedna osoba mająca inne zdanie, ale zachowała je dla siebie - rzuciło się na wyprzódki apelować o poparcie dla Bronisława Komorowskiego. Wszystkie opowiadane z takim zadęciem ideologiczne i filozoficzne dyrdymały poszły w kąt, jedyne, co okazało się ważne, to starcie "naszych" z "onymi". Pozostałe 10 proc. przekazu nowej lewicy jest jeszcze ciekawsze. Otóż w chwili, gdy siadałem do tego tekstu, na wspomnianej stronie wisiały dwa charakterystyczne teksty. W pierwszym p. Kuczyński analizuje perspektywy ekonomiczne Polski, martwiąc się wielkim deficytem budżetowym. "Jak zachowując władzę, obniżyć deficyt i nie doprowadzić do recesji?" Cięcia wydają się niezbędne, ale mogą doprowadzić do "zamieszek populistyczno-nacjonalistycznych" oraz "przyczynić się do upadku europejskiego projektu z rozpadem strefy euro włącznie." Nie wdając się w dyskusję, proszę zauważyć - najważniejsze wydaje się dla młodej lewicy utrzymanie "projektu euro", a więc, mówiąc w skrócie, zaspokojenie interesów międzynarodowej finansjery. Druga ważna sprawa to zachowanie stabilności obecnego rządu i układu władzy w Polsce, która to władza wszak nawet nie udaje, że jest sprawowana w imieniu ubogich, pokrzywdzonych czy wykluczonych, przeciwnie, właśnie przeciwko takowym zwraca ostrze swej propagandy i strachem przed nimi cementuje swój elektorat. Jak widać, neo-lewica tyle ma wspólnego z lewicą, co neo-liberalizm z liberalizmem. Drugi tekst jest jeszcze bardziej znaczący. Oto Cezary Michalski, wieczny neofita, ostatnio zajadły żołnierz ideologiczny "Nowego Wspaniałego Świata", cieszy się jak dziecko z "tryumfu mieszczaństwa". Chodzi oczywiście o wygraną PO. I tu nie wdaję się w szczegóły - co przy dość histerycznej retoryce Michalskiego jest zresztą dość trudne - ale generalnie sens tekstu zawiera się w tytule i sprowadza do okrzyku: wiwat warstwa mieszczańska. Oczywiście, jest rzeczą wszystkim wiadomą, że mieszczaństwo zawsze było to grupą społeczną, która niosła wartości lewicowe i szczepiła je w kolejnych pokoleniach. Les bourgeoises, "burżuje", to od zawsze i wszędzie ludzie lewicy, jej naturalne zaplecze i środowisko? No, jeśli nie od zawsze, to od teraz i u nas. Pobrzdąkać o "ratowaniu klimatu" i niedoli afrykańskich lesbijek i skasować od hojnych mecenasów za elaborat o genderowych pożytkach ze stabilności budżetowej, ot co. Ostatnio spotkałem się z pewną panią doktor, która oznajmiła mi, że Kaczyński jest endekiem, czego dowodem fakt, że powiesił sobie nad biurkiem portret Piłsudskiego. Ponieważ ten rodzaj erudycji, jaki zaprezentowała (podkreślam - posiadaczka doktoratu!) wydaje się coraz bardziej upowszechniać, na wszelki wypadek zaznaczam, że dwa powyższe akapity posługują się ironią, mówiąc prościej: autor sobie robi jaja. Jakkolwiek definiować lewicę, finansjera, wielki biznes spleciony z aparatem państwowym i wykorzystujący redystrybucję do swoich celów, a także szeroko pojmowana burżuazja z jej kodeksem wartości, obyczajowością i nawykami myślowymi, były dla niej zawsze głównymi, znienawidzonymi na śmierć wrogami. Filister, który z radości, że wybory wygrał pan hrabia, kość z kości i krwi rządzącego establishmentu, wymachuje czerwoną chorągwią i śpiewa hymn na cześć modernizacji to widok na miarę Monty Pythona i Jasia Fasoli w jednym. Ale właściwie mnie ten widok nie dziwi. Wszystko jest dzisiaj "post", i lewica też jest "post" - mieszczańska, platformerska, salonowa, na śmierć przerażona Polską biedniejszą, nie radzącą sobie w transformacji ustrojowej, "wiejską i małomiasteczkową" (to z powyborczej analizy redaktora naczelnego lewicowej "Polityki") - słowem, platformerska. Nie ma co czekać, trzeba iść do Tuska, póki coś może dać, jakiś urząd do spraw wyrównywania czy grancik, starsi lewicowcy, w typie Cimoszewicza i Kwaśniewskiego już tam są, a i "lewicowy" elektorat już tam jest. I trzeba walczyć o stabilność budżetową, bo ewentualne zachwianie kursów mogłoby zagrozić "populistyczno-nacjonalistyczną" rewoltą ciemnych mas. A to by podważało dominację mieszczaństwa. Jak rany, to dopiero jaja. Pośmiejmy się przynajmniej z tego, bo ogólnie rzecz biorąc znaleźliśmy się, jak to ujmował George Bush senior (ten bez "W") "deep in doo-doo". I trzeba się cieszyć, że nie ma tego złego. W podziale na "Polskę jasną" Tuska i "Polskę ciemną" Kaczyńskiego nie ma przynajmniej miejsca na Polskę czerwoną. To też jest coś warte.