"Teraz wszystko umilkło - szczere pustki w domu", jak pisał poeta. Dziś "Wyborcza" to partyjny biuletyn, pełniący identyczne funkcje, jakie w czasach jej wielkości pełnił tygodnik "Nie" Urbana. Podobieństwo do dawnego "Nie" dotyczy nie tylko linii redakcyjnej - choć warto przypomnieć, że gazeta dziś zawzięcie promująca "akcję" antypisowskiego "ruchu oporu" polegającą na masowym profanowaniu wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej i osłaniająca ją rżnięciem przez różnych "ałtorytetów" głupa, że tęcza nie obraża, bo to biblijny mem z Memlinga, była kiedyś gazetą, ho, ho, jak katolicką; katolicyzmem co prawda "otwartym", ale bardzo demonstracyjnym i podkreślanym. Jak bardzo trzeba skarleć, nie chodzi mi już o kwestie moralne, ale intelektualne, by zejść do roli kibica czegoś tak prymitywnego, jak naklejanie - na złość PiS i dla, jak to nazywał sławny Szpot, wdrapania się na pluszowy krzyż - na kiblach i koszach na śmieci obraźliwej przeróbki świętego obrazka? Proszę się tak spokojnie zastanowić, czy komukolwiek z Państwa przyszło by do głowy robić coś takiego, żeby tylko sprawić przykrość ludziom, którzy w coś wierzą? Już nie mówię, żeby wzorem pani Podleśnej naklejać na, z przeproszeniem, sracze, pokolorowanego Buddę czy Mahometa - nikt normalny nie robiłby tego nawet z Latającym Potworem Spaghetti! Gazeta, która angażuje się w promowanie wariatki robiącej takie rzeczy, szoruje po dnie. A przecież jest to zarazem gazeta, która kiedyś miała najlepszych dziennikarzy śledczych (że "zadaniowanych" i nie wszystko gotowych wyśledzić, a w każdym razie nie wszystko ujawnić, to inna sprawa) a dziś opiera się na "ustaleniach" autentycznego świra, który z przejęciem maluje strzałeczki łączące wszystkich z Putinem, opierając się na tym, że kogoś widziano w towarzystwie kogoś kto chodził do szkoły z kimś kto później kręcił się wokół jeszcze kogoś, studiującego na tej samej zachodniej uczelni, na której trzy lata wcześniej studiował agent sowieckiego wywiadu. Jeśli ktoś nie widzi różnicy między "Wyborczą" z czasów, gdy jej autorytetami byli Geremek, Tischner czy Turowicz, a tą dzisiejszą, z Jażdżewskim, Wojewódzkim i Lisem, to trudno, gratulować daltonizmu. Ale, jako się rzekło, przemiana Michnika w Urbana dotyczy nawet nie tyle przejęcia "panświnistycznej" ideologii i sprymitywizowania przekazu, co funkcji społecznej. "Nie" było z założenia swoistym przytułkiem dla sierot po komunie, łagodziło ich cierpienia związane z definitywnym i haniebnym końcem "socu", w który zainwestowali swe życiorysy, któremu zawierzyli i służyli - a w chwili jego upadku byli już za starzy i zbyt słabo ufutrowani, by złapać w żagle nowy wiatr. Stary partyjniak, ubek, wszelka komunistyczna skamielina czytał bluzgi Urbana, tarzał się z nim w błocie, łamał tabu w pluciu na nową rzeczywistość i jej świętości - i przez to wymieranie bolało go mniej. Urban tego zresztą nie wymyślił, wzorował się prawdopodobnie na włoskim piśmie "l'Uomo Qualunge", które po II wojnie oddawało podobną posługę byłym "fascisti". Dziś, gdy sieroty po Jaruzelskim prawie już wymarły - a "Nie" wraz z nimi - "Wyborcza" stała się podobną umieralnią dla wyznawców Magdalenki i "Okrągłego Stołu". Przez jakiś czas próbowała ją skolonizować, przejąć iw wykorzystać do swojego lewackiego nauczania grupa z "Krytyki Politycznej", ale w efekcie raczej zaraziła się taktycznym "neoliberalizmem" michnikowszczyznę i straciła lewicową wiarygodność, niewiele w zamian zyskując. Teraz "Wyborcza" nie ma już żadnego pozytywnego przekazu, poza frazesami o demokracji, wolności i obywatelskości - jedynie protestuje, apeluje, pluje, bluźni, oskarża bezsilnie i w ogóle, tarza się rejtanem u stóp maszerującego po pełnię władzy PiS. I podaje wymierającej formacji "uśmierzające tabletki ze słów": jeszcze będzie jak kiedyś było, wróci Tusk na białym Timmermansie, społeczeństwo się przebudzi, jeszcze będzie pięknie, tylko nie zapomnijcie przedłużyć prenumeraty... I przy tym wszystkim pozoruje, że wciąż jest masowo czytana, rozdając na prawo "cyfrowe prenumeraty" za symboliczną złotówkę. W istocie od dawna leży "Wyborcza" pod kroplówką z kin, bilbordów i innych pozaprasowych źródeł dochodu spółki "Agora". Bez tego, po obcięciu przez PiS pieniędzy państwowych, dawno już byłoby po pogrzebie i po stypie. "Kto umierającego smuci, wiem, że grzeszy - powiem tobie coś, pewnie cię to pocieszy", mam ochotę rzec słowami mickiewiczowskiego Gerwazego (po którym mam trzecie imię, nawiasem mówiąc, jeśli to kogoś ciekawi) obserwując to powolne konanie. Otóż, nie odwołując ani słowa z tego co pisałem o Adamie Michniku i jego gazecie, po latach doszedłem do wniosku, że w jednej, ale za to bardzo ważnej sprawie, przysłużyli się Polsce. Naprawdę, bez żadnej ironii. Kto czytał moją "Michnikowszczyznę. Zapis choroby" ten wie, bo wyjaśnione to zostało w książce dogłębnie, jaka była przyczyna tej dla wielu do dziś zdumiewającej przemiany Michnika z najbardziej zajadłego i nieprzejednanego wroga komuny w jej współbiesiadnika i obrońcę. Była nią chęć objęcia postpeerelowskiej, postkomunistycznej elity swą "siłą imponowania" po to, aby zaprząc ją do budowania wymarzonej przez środowisko Michnika, Geremka i Kuronia utopii, prawdziwego państwa "sprawiedliwości społecznej" i ponadnarodowego braterstwa, "czegoś, co będzie lepsze i od sowieckiego komunizmu, i od kapitalizmu". Pominę szczegóły, książka jest dostępna, świeży dodruk właśnie dociera do księgarń - zachęcam serdecznie, bo zwięźlejszego i bardziej obrazowego przedstawienia i objaśnienia tzw. transformacji ustrojowej nie znajdziecie Państwo w żadnym podręczniku. W każdym razie, była to koncepcja polityczna. Zwalczając wszystkimi możliwymi sposobami "demony nacjonalizmu" i niszcząc sobie wątrobę toastami z najpaskudniejszą czerwoną mętownią chciał Michnik zapobiec najstraszliwszemu, w jego przekonaniu, niebezpieczeństwu - polskiemu "mecziaryzmowi". Czyli przejściu byłej PZPR, z całą jej siłą posiadanych zasobów, układów i "rządu dusz" nad elitami na pozycje "narodowe", czy wręcz "endeckie". Nie mam wątpliwości, że gdyby w takim właśnie kierunku Moczara i Mecziara, a nie "europejskości" wyewoluował postkomunizm, SLD rządziłoby do dziś, a w każdym razie byłoby wciąż bardzo ważne. Ale starania swe uwieńczył redaktor naczelny "Wyborczej" sukcesem. Nauczył komunistów sznytu "nowoczesnej lewicy", odwiódł ich skutecznie od chęci nawrócenia na "narodowy katolicyzm" (a było to u zarania III RP możliwe, proszę mi wierzyć). I tym samym pozbawił komunę szansy na pozostanie u władzy. Więcej - nie tylko nadał SLD takie oblicze, z którym musiał on zostać przez większość społeczeństwa odrzucony, ale, długofalowo, to właśnie Michnik i "Gazeta Wyborcza" otworzyli drogę do władzy PiS. Bo o ile - jak w "odwilżowej" piosence Mistrza Młynarskiego o nowej górze i starym dole - "elity" udało się im wychować, to "mas" ani trochę. Polska masa pozostała taka, jaka była, jest i pewnie niestety jeszcze jakiś czas będzie - taka, dla której władzą idealną jest partia narodowa w formie i socjalistyczna w treści. Skoro nie została taką formacją uwiedziona przez Michnika postkomuna, otworzyło to miejsce dla PiS. Ja wiem, że nie całkiem tak miał ten sukces wyglądać - "Pan Bóg umie pisać prosto po krzywych liniach" i, jak mówią, kiedy chce kogoś ukarać, spełnia jego marzenia. Nie wiem, czy michnikowszczyzna jest dziś szczęśliwa z tym, co się jej udało dla Polski zrobić. Naprawdę, napisałem o tej jej zasłudze, by wymierającą "Gazetę" i jej formację pocieszyć.