Według danych Związku Kontroli Dystrybucji Prasy, średnia sprzedaż "Wprost" w roku 2011 wyniosła 97 tysięcy egzemplarzy. Nie bardzo jest czego gratulować - to piąte miejsce w segmencie, za "Gościem Niedzielnym", "Polityką", "Uważam Rze" i "Newsweekiem". Czwarte, z nieznacznym wyprzedzeniem tego ostatniego, jeśli porównywać będziemy rubrykę "rozpowszechnianie płatne razem", czyli sprzedaż plus rozmaite bartery, na mocy których pismo rozkładane jest w lokalach gastronomicznych i poczekalniach. Ponad to, co sprzedawał, rozdawał tymi metodami "Wprost" jeszcze nieco ponad 20 tysięcy egzemplarzy ("Newsweek" rozdaje o połowę mniej, a liderzy tabeli praktycznie "rozpowszechniania płatnego" nie stosują). Nawet to, nawet po zaokrągleniu do 120 tysięcy, oznacza, że aby przechwałki Lisa były prawdą, "rozpowszechnianie płatne razem" tygodnika w momencie przejęcia go przez nową ekipę musiało wynosić 40 tysięcy egzemplarzy. No, skoro mamy już te tabelki ZKDP przed nosem, to zobaczmy. W roku 2009 "Wprost" sprzedawał 98,5 tysięcy egzemplarzy, a "rozpowszechniał płatnie" 115 tysięcy. Owszem, pierwsze półrocze roku 2010 zamykają już liczby znacznie mniejsze, ale głównie wynika to ze "zwinięcia" przez sprzedającego tytuł starego wydawcę reklamowego rozdawnictwa - zresztą kryzys sprzedaży w chwili zamętu właścicielskiego to zjawisko normalne (rozciągnięta na dłuższy czas transakcja sprzedaży tygodnika miała miejsce w pierwszych miesiącach 2010, Lis naczelnym został bodaj w marcu). Zresztą, tak czy owak, w najgorszym momencie jest to wciąż ponad dwa razy więcej niż podane wyżej 40 tysięcy. Jak można kłamać tak głupio? Ano, z poczucia bezkarności. Dlatego o tym drobiazgu piszę, jak wspomniałem, że jest symboliczny, podobnie jak symboliczny dla III RP i jej ciurów jest ten pluszak w ręku premiera. Goebbelsowską metodą tyle razy przy tylu różnych okazjach w tylu mediach powtarzano, jak to Lis "uratował" "Wprost" (i jak zmienił tytuł rzekomo "będący organem jednej partii" w "niezależny"), że najwyraźniej on sam w to uwierzył. Podobnie funkcjonują dziesiątki starych kłamstw, tylko siłą inercji, dzięki temu, że ludzie nie mają czasu, a często nawet ochoty, weryfikować tego, co wielokrotnie słyszeli. W wypadkach skrajnych wręcz bronią się przed przyjęciem do wiadomości sprostowania, bo im to zaburza własną samoocenę (nikt nie lubi przyznawać przed samym sobą, że dał się okpić). W ten sposób może wciąż funkcjonować i bezustannie wracać historia o maybachu ojca Rydzyka, choć nigdy w życiu żadnego maybacha on nie miał. W taki sposób telewizyjne gadające głowy mogą bezustannie powtarzać, że aresztowanie doktora G. doprowadziło do zapaści w polskiej transplantologii, chociaż kto się pofatyguje sprawdzić liczby, zobaczy, że gwałtowne załamanie liczby przeszczepów zaczęło się kilka miesięcy przed tą sprawą, a bezpośrednio po niej, jak na złość, wykres właśnie rusza wyraźnie w górę. Nie inaczej jest z kłamstwami o "zaszczuciu" czy wręcz "zamordowaniu" Blidy. Jeden sąd orzekł prawomocnie, że akcja ABW była przeprowadzona prawidłowo (w procesie cywilnym wytoczonym przez jej rodzinę), drugi, że zeznania "śląskiej Alexis", dokładnie te same, na mocy których prokuratura wydała decyzję o zatrzymaniu byłej minister, są spójne, przekonujące i można wyłącznie na ich podstawie skazać byłego funkcjonariusza państwowego za korupcję. Fakt, to drugie orzeczenie - w sprawie byłego posła BBWR - jest nieprawomocne, ale skoro te zeznania wystarczyły sądowi, zobowiązanemu interpretować niejasności na korzyć oskarżonego, to co pytać o prokuraturę, która z zasady postępować powinna odwrotnie? To zresztą tylko fragmenty wielkiego kłamstwa o "strasznych rządach PiS". Ani jedno z tworzących je oskarżeń nie było prawdą. Wszystkie otrąbiane przez propagandową orkiestrę zarzuty prokuratury poumarzały, wszystkie "naciski" okazały się nieprawdziwe, i nie pozostało przytakiwaczom władzy nic, poza powtarzaniem bredni o "atmosferze". I to w zupełności wystarcza, bo przecież wszystkie te oskarżenia pod adresem rządów PiS były zwykłym racjonalizowaniem strachu "elit III RP" (po raz kolejny przypominam, że używam słowa "elity III RP" w takim sensie, w jakim "elitami PRL" była partyjna nomenklatura i bezpieka) o zupełnie co innego niż demokracja - o własne tyłki. Straszliwy Kaczor, cokolwiek o nim mówić złego, chciał trochę namieszać w tym zastałym bagnie, przewietrzyć salony, pootwierać korporacje zawodowe, pogonić w diabły feudałów rządzących uniwersytetami, służbą zdrowia i w ogóle wszystkimi dziedzinami życia III RP. I to jest przyczyna nieprzemijającej nienawiści do niego wszystkich tutejszych nachapanych. Nowszą i o wiele bardziej bolesną realizacją tej samej prawidłowości jest kłamstwo smoleńskie, w którym wspomniane "elity" tkwią równie uporczywie. W raporcie MAK, w jego kopii sporządzonej przez Millera, w tym, co miesiącami ogłaszały TVN i "Wyborcza", nie ma słowa prawdy. Nie było generała w kokpicie, nie było próby lądowania, coraz bardziej oczywiste się staje, że nie było "pancernej brzozy", nie było kłótni generała z pilotem na lotnisku ani "debeściaków" - za to jak gwóźdź w trumnie tkwi w raporcie Anodinej fundamentalne kłamstwo o ścieżce naprowadzania i nie zgadzają się, najprawdopodobniej podmontowane, zapisy czarnych skrzynek. Co nie przeszkadza licznym durniom, na czele z tym najwyżej postawionym, powtarzać z przekonaniem, że mniejsza o szczegóły, bo przecież przyczyna tragedii jest "najboleśniej oczywista" i od dawna znana. Kłamstwo odpowiednio wiele razy powtórzone stało się dla jego konsumentów oczywistą prawdą - to nie jest jakaś polska specyfika. Zachodnia lewica, kontrolująca tamtejsze media, tą właśnie metodą utrzymuje do dziś tamtejszą opinię publiczną w nieświadomości, czym był komunizm, i jakie zbrodnie ma na sumieniu. Niby nie są to tajne dane, istnieją historyczne książki, ale kto je czyta, oprócz zainteresowanych? A dla przeciętnego Francuza czy Amerykania Stalin to wciąż dobry wujek, który pomógł zwyciężyć największego potwora wszech czasów. Pozostaje to dla nich tak oczywiste, że informowani o zbrodniach tego dobrego wujka, przy których wszak holocaust to pikuś, do dziś oburzają się i pukają się w głowę. Kłamstwo szeroko rozpowszechnione ciągnie się za sprawą w nieskończoność, jak przysłowiowy smród za wojskiem. I tak samo jak to jest ze smrodem - choćbyś nie wiem ile razy go przygważdżał, nie przygwoździsz. Masowa komunikacja miała sprawić, że każdy będzie miał dostęp do prawdy - a okazała się sposobem jeszcze skuteczniejszym od dawniej stosowanych, żeby uczynić kłamstwo wszechpotężnym. Każdą prawdę można dziś zasypać takim stosem fałszów, że wydobycie jej na wierzch będzie wymagało wysiłku. Choćby był to wysiłek minimalny - cóż za problem wydobyć z netu odpowiednie dane? - i tak większości nie będzie się go chciało podejmować. A przecież to głosowanie większości jest w tym świecie legitymizacją dla władzy i bogactwa. Dlatego pan Graś może w TVN z największą bezczelnością zbywać pytanie o swoje przygwożdżone ekspertyzami biegłych i prokuratorskimi dokumentami kłamstwa bezczelnym twierdzeniem, że został oczyszczony z zarzutów. Dlatego pan Drzewiecki może z podobną bezczelnością mówić wprost do kamery, że nie podpisywał żadnych aneksów do kontraktu pana Kaplera i innych. Dlatego pan Kapler może się chwalić, że wybudował stadion o 300 milionów taniej niż zakładały pierwotne kosztorysy. Dlatego pan Rostowski może pajacując na sejmowej trybunie wycierać sobie gębę dobrem narodu... I dlatego właśnie już piąty rok panuje nam (bo przecież nie rządzi, rządzi to nie wiadomo już kto właściwie) niejaki Donald Tusk. Rafał A. Ziemkiewicz PS Faktycznie, muszę się już po zamieszczeniu felietonu przyznać do popełnionej w nim - oczywistej zresztą - omyłki: więcej o dwie trzecie to nie to samo, co trzy razy więcej. Niemniej, jest to pomyłka drobna i dla sensu felietonu nieistotna. Jeśli średnia sprzedaż "Wprost" w roku 2009 wyniosła 98,5 tysiąca, a w 2011 - 97 tysięcy, to nie wzrosła ani o dwie trzecie, ani trzykrotnie, ani w ogóle. Można oczywiście porównywać sprzedaż miesięczną w punkcie najniższym (czyli w pierwszych miesiącach redaktorowania Lisa) ze sprzedażą w punkcie najwyższym (w drugiej połowie roku 2010) - nie będzie to uczciwe, bo w tym biznesie ważna jest jednak średnia z dłuższego okresu, a nie jednorazowe skoki. Ale jeśli nawet, będziemy mieli nieco ponad 70 tysięcy w kwietniu 2010 do nieco ponad stu tysięcy na przełomie 2010/2011. To nadal nie jest wzrost o dwie trzecie, ani nawet o połowę. No, chyba że porównamy sprzedaż w punkcie najniższym z płatnym rozpowszechnianiem w punkcie najwyższym, to wyjdzie nam 75 tysięcy do 120. Ale przecież każdy widzi, że to lipa. Przepraszam za błąd i proszę o przymknięcie nań oczu, bo niczego nie zmienia. (raz)