Takich rozmów było sporo, a powodem, dla którego wracam do sprawy sprzed czternastu lat, jest fakt, że moi rozmówcy wcale się tak bardzo nie mylili, jak się Czytelnikowi zdaje. Oni naprawdę usłyszeli to w telewizji. Choć telewizje, będące wówczas pod przemożną kontrolą SLD i z tej racji zaangażowane w kampanię wykańczania AWS równie gorliwie, jak dziś we wspieranie prezydentury Komorowskiego, nie postawiły oczywiście tak horrendalnego oskarżenia dosłownie. Wyprodukowały zgodnie z zasadami sztuki manipulowania emocjami widzów, wrzucając w "głuchy telefon" masowej komunikacji odpowiednie sugestie.W mowie fachowców i żargonie służb nazywa się to "intoksykacją". Vladimir Volkoff, badający te sprawy (bardzo polecam jego "Dezinformacja, oręż wojny" - książka trudno dziś dostępna, ale bardzo rozjaśnia w głowie) użył poręczniejszego określenia "montaż". Otóż montaż ze stu miliardami ukradzionymi przez Balcerowicza był bardzo prosty. Suma sto miliardów to była tak zwana "dziura Bauca", czyli prognozowany przez ministra finansów deficyt budżetu na następny, 2002 rok. Wzięła się ona stąd, że rządząca AWS straciła wskutek rozłamu sejmową większość i lewicowa opozycja, wspólnie z populistami którzy Akcję opuścili, radośnie przegłosowywała kolejne ustawy, przyznające różnym grupom społecznym kolejne miliardy - co ważne, miliardy, których nie tylko nie było, ale nawet nie miało być. Suma 60, a w wersji hard 100 miliardów, to było właśnie tyle, ile wedle obliczeń ministra zabrakłoby ("-by"!) w budżecie, gdyby ustawy te weszły w życie. Montaż zasadzał się na prostym myku, dla ludzi niewykształconych, a nawet i tych wykształconych, ale powolnych w myśleniu, bardzo przekonującym: skoro w budżecie państwa brakuje tak ogromnej sumy, 100 miliardów, to ktoś te pieniądze musiał ukraść. Zerknijcie Państwo, kto ciekaw, do stosownych roczników propagandowych szmatławców postkomuny, w rodzaju "Nie" czy "Angory", sprzedawanych wówczas w setkach tysięcy egzemplarzy - znajdziecie tam tę frazę powtarzaną na liczne sposoby. Ja pamiętam dobrze, bo się na to bezsilnie zżymałem, że tym "skrótem myślowym" posługiwali się nieustannie telewizyjni prezenterzy i zapraszane przez niech "autorytety". Po pierwsze, z trybu warunkowego robił się czas teraźniejszy dokonany: nie "zabrakłoby" w budżecie, tylko "brakuje". No a po drugie, jak brakuje, to, znaczy się, ktoś ukradł. A kto? No, pewnie minister od finansów. A kto jest ministrem od finansów? Jako się rzekło, był nim Jarosław Bauc, ale mało kto go znał i o nim wiedział; dla milionów facetem kręcącym w Polsce finansami był nadal znienawidzony Leszek Balcerowicz. A że go mało kto lubił i darzony był powszechną nieufnością... Ot, montaż gotowy. Trudno ustalić, w jakim stopniu przyczynił się on do zdobycia wtedy przez SLD prawie 50 procent mandatów, ale na pewno miał w tym swój udział. Dodać można dla kronikarskiej rzetelności już tylko tyle, że po objęciu władzy lewica szybko wszystkie porozdawane poprzednio wirtualne miliony skasowała w imię stabilności budżetowej. Czemu akurat dziś? Bo obserwowałem, jak przez cały ubiegły tydzień rezonował w mediach bliźniaczo podobny montaż, pod tytułem "PiS ukradł trzy miliardy ze SKOK-ów". Pikanterii sprawie dodaje fakt, że tym razem to właśnie Leszek Balcerowicz jest tym "autorytetem", na cytowaniu którego pisemka rozdawane w dyskontach się opierają. Zgodnie z zasadą, że w polityce kto sam w dołki wpada, ten je pod kim kopie. "Aferę SKOK-ów", który złodziej stu miliardów nazwał "największą aferą 25-lecia" (celowo tak piszę, bo oba te określenia są równie uprawnione) montują media wedle tych samych zasad. Gdyby chcieć opisać sprawę uczciwie, to mamy tu trzy zupełnie osobne historie i trzy osobne SKOK-i. Historią pierwszą jest wyprowadzenie przez Grzegorza Biereckiego, twórcę i patrona Kasy Krajowej SKOK około 70 milionów złotych w roku 2010 z Fundacji na Rzecz Polskich Związków Kredytowych do kilku spółek zarejestrowanych w Luksemburgu. Stara sprawa, wielokrotnie opisywana, ale jeśli już czegokolwiek wspólnego z aferą szukać, to tutaj właśnie. Aczkolwiek to, czy pieniądze te należały do SKOK, jest kwestią sporną - Bierecki twierdzi, że użył ich zgodnie z wolą światowej organizacji, z dotacji której pochodziły, jego krytycy zwracają uwagę, że dotacja została wielokrotnie pomnożona właśnie dzięki SKOK-om. Zwolennicy senatora mogą go bronić argumentem, że wyprowadził te pieniądze spod władzy polskiego fiskusa w momencie, gdy PO przeforsowała swoje regulacje, by wróg nie położył na nich łapy, i by ich użyć "dla sprawy". To bowiem z tych właśnie milionów finansowane są poczynania medialne współpracowników Biereckiego, zresztą na pograniczu medialnego gangsterstwa, obliczone na przejęcie lub uzależnienie od jego sitwy wszystkich mediów "prawicowych" i stworzenie tam anty-agory i anty-michnikowszczyzny. Argument "dla sprawy" brzmiałby mocniej, gdyby Bierecki nie wypłacał sobie i swoim bliskim z tych spółek zupełnie nieprzyzwoitych, milionowych honorariów i dywidend - choć faktem jest i to, że takie nieprzyzwoite zarobki za nie wiadomo co są wśród prezesów banków normą i Bierecki i tak jest przy nich ubogim krewnym. No, ale cokolwiek by o tej sprawie sądzić, posłużyła tylko jako zapalnik "afery SKOK-ów" i nie o nią tu chodzi, rzecz jest znana od lat a suma 60-70 milionów nie robi aż takiego wrażenia, by mówić o "największej aferze 25-lecia". Pojawiła się więc suma większa - trzy miliardy. Trzy miliardy złotych to już inna rozmowa, rzeczywiście sporo. Tyle że - wbrew "montującym" skojarzeniom - ani nie jest to kwota, którą ktoś ukradł, ani nie pochodzi z kieszeni podatników, ani nie przepadła bezpowrotnie. Te trzy miliardy to ogólny rozmiar interwencji Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. BFG tworzony jest z rezerw odprowadzanych obowiązkowo przez banki, można więc rzec, że to pieniądze ich klientów; ale można też rzec, że gdyby nie musiały banki ich zamrozić jako obligatoryjnego wkładu w BFG, to by sobie prezesi kupili za nie parę nowych gulfstreamów, i tyle by je klienci widzieli. Co najważniejsze: interwencja BFG nie polega na rozdawaniu pieniędzy tym, którzy, powiedzmy, umoczyli w bankrutującym, a gwarantowanym przez państwo banku. BFG niejako te pieniądze zakłada, powierzając je podmiotowi, który przejmuje bank lub kasę popadającą w kłopoty. Taki podmiot zaś nie tylko wypłaca gwarantowane należności, ale też przejmuje portfel kredytów, które sobie potem z procentem ściągnie. Gdy w ten sposób, wtopiona w większą strukturę restrukturyzowana firma odzyska "płynność" (co się oczywiście nie zawsze udaje, ale przeważnie jednak tak) BFG wyłożone pieniądze dostanie z powrotem. Gdy gościłem w programie byłego szefa KNF, spytałem go, ile z tych trzech miliardów wyłożonych na upadłe SKOK-i wróci do BFG, ocenił, że minimum 80 procent, ale raczej więcej. Podobnie oceniło to, już w prywatnych rozmowach, kilku innych ekspertów, których zapytałem. Przyjmijmy ostrożnie owo minimum, 80 procent - z utraconych rzekomo 3 miliardów robi się 600 milionów. Ale o aferze mówić można tam, gdzie ktoś pieniądze ukradł. Owe - załóżmy - 600 milionów uznać można co najwyżej za straty poniesione wskutek złego zarządzania. To oczywiście poważna strata, ale na tle miliardów przepłaconych przy rozmaitych inwestycjach, autostradach, gazoportach, korwecie "Gawron" i innych "drogich słomianych inwestycjach III RP" - to pikuś. Z owych 3 miliardów zaangażowanych przez BFG w ratowanie zagrożonych SKOK-ów (proszę zobaczyć, że u źródła, np. w wywiadach ministra Szczurka, tak właśnie jest to formułowane, ściśle i zgodnie z prawdą - "skróty myślowe" uruchamiające głuchy telefon pojawiają się dopiero w redakcyjnych leadach, zajawkach i komentarzach) lwią część, aż 2,2 miliarda wygenerowało ratowanie SKOK Wołomin. A dalszych kilkaset milionów - upadłego SKOK "Kopernik". I tu mamy kolejne piętro montażu, bo oba te podmioty działały osobno od SKOK-ów podległych Kasie Krajowej Biereckiego, "Kopernikiem" zarządzali lokalni działacze PO, a Wołomin był z Kasą Krajową ostro skłócony i już w 2012 ludzie Biereckiego pisali na Wołomin do KNF donosy. W Wołominie (wbrew nazwie będącego bankiem o zasięgu ogólnokrajowym), jeśli potwierdzą się prokuratorskie zarzuty, rzeczywiście doszło do grubej afery o gangsterskim charakterze - przez podstawione "słupy" mafia wyprowadziła zeń około 600 milionów. Tylko że mafia, jak to mafia w Polsce, korzenie miała w służbach specjalnych, jak się wydaje - w tej najbardziej zdegenerowanej, WSI. O ile zdjęcie z premiery "Bitwy Warszawskiej" jest oczywistym kontr-montażem i niczego nie dowodzi, to związki prezydenta z WSI i trzymanie przezeń nad tą gangreną politycznego parasola są oczywiste, i nawet on sam otwarcie to podkreśla, twierdząc publicznie, że rozwiązanie WSI, owoc zgody PiS z PO, było "hańba i zbrodnią". (Fajnie wiedzieć od samego prezydenta, że jego partia, będąca dziś u władzy, to poza nim jednym partia zhańbionych zbrodniarzy). Swą karkołomną tezę o największej aferze III RP opierają - profesor Balcerowicz oraz inne zaangażowane do montażu autorytety - na tezie: do nieprawidłowości by nie doszło, gdyby w porę objęto sektor spółdzielczości finansowej nadzorem KNF, a nie objęto, bo śp. Lech Kaczyński zaskarżył ustawę wprowadzającą ten nadzór do Trybunału Konstytucyjnego, a jako prawnik pisał to zaskarżenie Andrzej Duda... Fakty są nieco inne i autorytety nie mogą o tym nie wiedzieć. Prezydent Kaczyński zaskarżył istotnie ustawę o objęciu spółdzielczości nadzorem, ale wcześniej sam taką ustawę przedstawił i w roku 2008 została ona odrzucona głosami PO. A ustawa z 2010 mogła wejść w życie dopiero w 2012, dlatego że wniosek Kaczyńskiego, ten rzekomo pisany przez Dudę na podstawie rzekomo stronniczych ekspertyz prawnych, podtrzymał kolejny prezydent - Bronisław Komorowski. Kto więc miota oskarżenia, że PiS "dał czas Biereckiemu" na wyprowadzanie pieniędzy wspierającej SKOK-i Fundacji do Luksemburga, powinien uczciwie podzielić tę winę między śp. Lecha Kaczyńskiego i jego następcę. Tyle że teza, iż do strat w SKOK-ach doszło wskutek braku nadzoru, jest też karkołomna. W wypadku SKOK Wołomin, który wygenerował ponad dwie trzecie strat, cały przestępczy proceder zaczął się dopiero po objęciu nadzorem KNF. Powiem więcej - dopiero wtedy zaczął być możliwy, bo, przepraszam, że pominę już szczegóły, dopiero wraz z nadzorem kasy spółdzielcze uzyskały możliwość oferowania pewnych niedostępnych dla nich wcześniej produktów bankowych, których do przekrętu użyto. Stąd teza kontr-montażu, że PO, czytaj WSI, właśnie po to przepchnęła nadzór nad spółdzielczością finansową w swojej, a nie wcześniejszej, pisowskiej wersji, żeby obrobić kasę w Wołominie. Jest jeszcze jedno piętro montażu: dotychczasowe 3 miliardy to nie wszystko, bo SKOK-i nie mają dla swoich kredytów pełnego pokrycia i niedługo wpadną w kłopoty, i BFG będzie musiał "zapłacić" kolejne miliardy. Faktycznie, upadek SKOK-ów i przejęcie ich przez banki komercyjne z zaangażowaniem dużych sum z BFG jest w tej chwili bardzo prawdopodobny, a jeśli Bronisław Komorowski i PO wygrają wybory niemal pewny - ale nie ma to nic wspólnego ani z data objęcia ich nadzorem, ani z ich takimi czy innymi działaniami. Żaden bank nie ma dziś takich rezerw, które by mu pozwoliły przetrwać potężną propagandową i wspieraną przez władzę kampanię odstraszania klientów. Także te uchodzące za bezpieczne banki zagraniczne o polskich nazwach, które gwarantują cokolwiek tylko do wysokości kapitału własnego, obecnego w Polsce, bo rejestrowane są tu jako osobne spółki akcyjne - a swe zyski transferują do formalnie nie odpowiadających za ich zobowiązania zachodnich spółek-matek. Jeśli do najpotężniejszego nawet banku zgłosi się w krótkim czasie jedna piąta klientów z żądaniem zwrotu powierzonych lokat, albo tylko przez długi czas przestaną się zgłaszać nowi - jego upadek i przejęcie będzie pewne, można rzec, jak w banku. Prawda, w świetle faktów, jest mało medialna. System jest taki, że partia musi mieć oparcie finansowe. Najskuteczniejszym sposobem zaszkodzenia jej jest uderzenie właśnie w to oparcie, tak jak dywizje pancerne najprościej wyeliminować niszcząc ich składy paliwa. Kto ciekaw, niech sobie przypomni, jak związany z AWS Grzegorz Wieczerzak o mało nie sprywatyzował na rzecz Deutsche Bank stanowiącego zaplecze SLD Banku Inicjatyw Gospodarczych. I jak wtedy Marek Belka na gwałt wracał z Davos by tę transakcję udaremnić, a jego pryncypał, Aleksander Kwaśniewski, z dnia na dzień stał się gospodarczym patriotą gromko przestrzegającym przed przejmowaniem polskiej własności przez Niemców. Spór pomiędzy PiS a PO dotyczył nie tyle objęcia SKOK-ów nadzorem, bo wobec ich rozrostu to było oczywiste - ale w jaki sposób to zrobić. PO chce po prostu SKOK-i zniszczyć, PiS chciał je maksymalnie uprzywilejować, a senator Bierecki lobbował wewnątrz PiS i kupował sobie przychylność poszczególnych jego działaczy, bo przecież po to przecież łożył na prawicową partię i media, żeby sobie zbudować własne polityczne imperium. Z kolei na polityczne interesy PO nałożyły się oskoma powiązanych na różne sposoby z tą partią banków komercyjnych. Co prawda, cały sektor spółdzielczy wyceniany jest na ledwie 15 miliardów - jedną dziesiątą wartości rynku kredytów we franku - ale na ciasnym rynku to łakomy kąsek do przejęcia, i który bankster zdoła to przy życzliwości "waaadzy" zrobić, ten sobie kupi jeszcze jednego gulfstreama. Z kronikarskiego obowiązku trzeba dodać, że podobną kwotę, stale rosnącą - właśnie około 15 miliardów złotych - banki komercyjne wyprowadzają rocznie z Polski, głównie do Luksemburga; taką przynajmniej podaje badająca przepływy finansowe na świecie organizacja Global Finance Integrity. Cwaniakowanie Biereckiego to przy tym, raz jeszcze powtórzę to staropolskie słowo, pikuś. I na te interesy nałożyła się kampania wyborcza i pijarowska potrzeba zneutralizowania afer PO, nie przez udawanie, że nie jest ona partią złodziei, bo tego żaden pijarowiec nie będzie tak głupi, żeby próbować, ale przez zmontowanie wrażenia, że opozycja nie lepsza. Wydaje się zresztą, że sięgając po SKOK władza przestrzeliła, bo przypomniała, via Wołomin, o niejasnych powiązaniach między urzędującym prezydentem a WSI. Popatrzcie Państwo - starałem się opisać sprawę jak najprościej, a ile potrzebowałem na to miejsca. A wrzucić w głuchy telefon "pisowcy zajumali trzy miliardy!" - proste jak w mordę dać. Tak to jest i może i nie warto walczyć z rzeczywistością - dlatego ludzie, którzy się na tych sprawach znają, a nie mają politycznego interesu się komuś podlizywać, względnie zadawnionych urazów do Kaczyńskich, unikają publicznego zabierania głosu. I tak debata publiczna oddana zostaje na pastwę prymitywnej demagogii, w której argumenty zastępuje wrzask i obrazek. Pewnym pocieszeniem, które dedykuję czytelnikom, niech będzie fakt, że wspomniani demagodzy są wstanie nas... powiedzmy, narobić do głów, tylko tym, którzy sami z siebie mają w głowach pusto. Ale to marna pociecha, bo to tacy stanowią większość i o nich toczy się wyborcza walka.