Jeśli już to pisałem, to przepraszam, ale greps, choć stary, pozostaje aktualny. A chwilami nabiera aktualności jeszcze bardziej. Do ataku Grzegorza Hajdarowicza na tygodnik "W Sieci" pasuje wręcz idealnie. Napisałem "ataku Grzegorza Hajdarowicza" dla skrótu - ściśle biorąc, należałoby to sformułować "ataku tego kogoś, kto Grzegorza Hajdarowicza wykreował i kto za nim stoi". Bo to, że Hajdarowicz nie jest tu samodzielnym podmiotem, jest oczywiste dla każdego, kto ma choćby blade pojęcie o tym, w jaki sposób tuskowa ferajna rozmaitymi szykanami wypchnęła ze spółki "Presspublika" (poważnie ją przy tym osłabiając) brytyjski Mecom i przekazała tę spółkę nieodpłatnie "ekscentrycznemu biznesmenowi" z Brazylii, który dopiero później, przypadkiem i w dramatycznych okolicznościach, okazał się od dawna bliskim znajomym ministra Grasia. Grzegorz Hajdarowicz, nawet jeśli w rozmaitych jego działaniach dochodzi do głosu megalomania, poza na biznesowego guru i wizjonera albo inne odloty − jest przede wszystkim pionkiem w ręku władzy, jej kreaturą, uzależnioną charakterem "biznesów" robionych z zarządzanym przez ludzi PO ze Skarbem Państwa. Poza tym, sprawy by nie było, gdyby nie zaangażowanie w nią władzy sądowniczej. Istotą skandalu nie jest fakt, że Grzegorz Hajdarowicz rości sobie, na podstawach nader wątłych, prawa do znaku towarowego, który kilka miesięcy temu zarejestrowała spółka "Fratria". Istotą sprawy jest postępowanie "rozgrzanego sędziego", który bez rozpoznania sprawy, a więc i bez świadomości tytułu prawnego wspomnianej spółki (oznaczającego tyle, że Hajdarowicz takowego tytułu nie ma, bo sąd dwukrotnie tego samego znaku zarejestrować by nie mógł), wydaje decyzję skutkującą gigantycznymi stratami dla wydawcy tygodnika, a potencjalnie nawet zniszczeniem całego przedsięwzięcia. Proszę sobie dobrze uświadomić absurd i grozę tej sytuacji. Spełniasz wszystkie prawne wymagania, by móc rozpocząć biznes, inwestujesz pieniądze, napinasz się na kredyty i w decydującym momencie jakiś gostek uzyskuje u sędziego decyzję, która doprowadza cię do szybkiego bankructwa. Po czasie niezbędnym, by sąd się zebrał (a u nas to wiele miesięcy) udowodnisz oczywiście bez trudu, że jesteś w prawie, a gostek, który cię oskarżył, to pajac. I co z tego? Sędzia, który cię załatwił, powie "ouups" i uśmiechnie się szeroko, informując, że zgodnie z prawem możesz mu skoczyć na kant togi. W istocie ten scenariusz był realizowany w III RP wielokrotnie. Niszczono tak rozmaite firmy, które stawały na zawadzie interesom powiązanych z władzą sitw i układów. Tu różnica jest tylko taka, że nie chodzi o jakąś lokalną mafię trzęsącą powiatem czy województwem, ale o znajomego spod śmietnika jednego z najbliższych współpracowników premiera. I o tygodnik opozycyjny wobec rządzącej ferajny, która nieraz już udowadniała, że kontrolowanie debaty publicznej i usuwanie z niej faktów dowodzących prawdziwej natury tej władzy jest jednym z jej priorytetów. Zachowanie sędziego, który wydał zakaz rozpowszechniania tygodnika "W sieci", usłużność, z jaką to zrobił w pierwszych możliwych terminach (w warszawskim sądzie rzecz niespotykana od czasów PRL), nie może się nie kojarzyć z postępowaniem znanego "sędziego na telefon" z Trójmiasta. Logiczną konsekwencją postanowienia sądu jest, i zapewne miało być, rozesłanie pisma z tym postanowieniem do kolporterów, i wstrzymanie dystrybucji tygodnika "W Sieci", nieważne, z zamazaniem "w" czy bez zamazania, bo liczy się nazwa w papierach. A to oznacza pozostanie przez wydawcę z dwoma setkami tysięcy wydrukowanych egzemplarzy, których nie można sprzedać. Nawet dużego inwestora może to finansowo zniszczyć. Czy mocodawcy Hajdarowicza się odważą? Zobaczymy w poniedziałek. Tusk, jak wielokrotnie pisałem, jest tym typem człowieka, o którym nasi przodkowie mówili: nigdy się go nie bój, gdy go masz przed sobą, i nigdy mu nie ufaj, gdy go masz za plecami. Przypomina mi psa, który nie rzuci się na ciebie, dopóki mu patrzysz w oczy. Tusk i jego ekipa poważą się na każdą podłość, ale chyłkiem, milczkiem, wpisując coś cichcem do ustawy regulującej zupełnie co innego, pod pozorem dostosowania do prawa unijnego albo poprawki do dokumentu regulującego kwestie rybołówstwa (jak to było z ACTA). Ale jeśli opinia publiczna ich podchody zauważy, wycofują się, pogwizdując demonstracyjnie, że nic absolutnie, w życiu. Fakt, że Hajdarowicz nagle zaczął obracać sprawę w prymitywny skok na kasę SKOK-ów, sugerując, że może odstąpić od działań przeciwko tygodnikowi, jeśli ten kupi od niego "prawa" do frazy "w sieci" zdaje się wskazywać na taki rozwój wypadków. Mocodawcy ocenili, że jednak im się pójście na całość nie opłaci, i wrzucili bieg "a, to tylko taki jeden facet z Brazylii, z którym my nie mamy nic wspólnego". Wpływ na to mógł mieć fakt, że nawet w kręgach establisz-mętów, kibicujących zwykle każdemu świństwu, jeśli tylko oczywiście wymierzone jest w prawicę, a nie, broń Boże, w "córunie lesbijki" czy niedogwałcone feministki, nie dostał Hajdarowicz oklasków. Jeszcze podczas akcji niszczenia "Uważam Rze" nie zabrakło "autorytetów", które głośno kibicowały oczywistemu łajdactwu. Gdy okazało się, że dalekosiężnym jego skutkiem było tylko wzmocnienie tych, których miano nadzieję ostatecznie zgnoić, bo zamiast jednego tygodnika zdołali stworzyć dwa nowe, skierowane do nieco innych grup czytelniczych, i każdy sprzedający ponad sto tysięcy egzemplarzy, kibiców rządzącego gangu Olsena ogarnęła niejaka frustracja. No bo jak − oddany władzy do imentu redaktor Wołek obiecywał nam kiedyś, że będziemy pracować na kolei, a tymczasem to on, jak się okazuje, musi zarabiać oprowadzaniem wycieczek po Stadionie Narodowym... Przewidując, że kolejna akcja Hajdarowicza może się okazać podobnym niewypałem, tym razem salony nabrały wody w usta. Branżowy serwis wirtualnemedia.pl obdzwonił wszystkich możliwych ekspertów i wszyscy, którzy nie potępili Hajdarowicza, po prostu odmówili wypowiedzi. W desperacji musiały się wirtualne media posłużyć głupawymi szyderstwami z Karnowskich pana Machały, człowiekowi w moim wieku nieodparcie się kojarzącymi ze sławnym wystąpienie posła Przymanowskiego w sejmie stanu wojennego, kiedy to pancerna podpora władzy ludowej kpiła sobie z internowanych, że "przeglądają się w lustrze, jak im do twarzy w kajdankach" i już liczą w myślach dolary, które za rzekome represje dostaną od CIA. Skąd się biorą na świecie tacy Przymanowscy i Machały, to swoją drogą niezłe pytanie. Może by się tym zajął jakiś specjalista od robactwa, jeśli nie wszyscy jeszcze przerzucili się na popularyzowanie diety szczawiowo-śliwkowej i krzewienie "kultury jedzenia śniadań". Rafał Ziemkiewicz