Czyli co? Nic o porachunkach w rządzącej mafii i że dolnośląskich wyborów nie można powtórzyć, bo chwilowo skończyły się stanowiska w KGHM i trzeba by dopiero powołać kolejnych paręnaście spółek-córek (już jest ich ponad pięćdziesiąt) z kolejnymi radami nadzorczymi i zarządami do dyspozycji Partii? Nic o siedmiogodzinnym rodzeniu przez ścisły zarząd rządzącej mafii decyzji, że nie będzie się niczego wstydzić i za nic przepraszać, aż proszącej się, by ująć te uchwałę w prostych słowach: "nie oddamy waszego płaszcza i co nam zrobicie?" Zero przypominania tych wszystkich pompatycznych wykwitów skrajnej obłudy i cynizmu, dla wygłoszenia których niegdyś, w dniu emisji przez zaprzyjaźnioną stację telewizyjna taśm pani Beger i pana Morozowskiego, zwołał Tusk konferencję prasową o północy? Nic o − omyłkowym zapewne, ale kto wie − skopaniu przez policję pijanego posła, jakby był zupełnie zwykłym pijanym obywatelem? Ani słowa mam nie pisać o cudownie ozdrowiałym męczenniku Wojewódzkim, który ledwie parę dni po polaniu przez "prawicowe bojówki" kwasem (czy wodą święconą, jak twierdzą niektórzy?) już jest ponownie full available na nagraniach tudzież imprezach, bez śladu jakichkolwiek podrażnień znakomicie wypielęgnowanej, jak na pięćdziesięciolatka, cery − co zaświadczają liczne zdjęcia na pudelkach? Ani słowa o jego kurtce, zaczynającej dorównywać sławą błękitnemu prochowcowi Cohena, którą umęczon przez brunatnych terrorystów obiecał przekazać policji do badań, ale na razie nie może, bo jeszcze mu jej nie odesłali z pralni? Tylko dlatego, że dziś Wszystkich Świętych, nie mogę mu złożyć gratulacji, że tak cudownie wystrychnął na idiotów wszystkich tych Kuźniarów, Lisów, Żakowskich, Najsztubów i innych swych obrońców, stając się Rońdą salonu? Mitoman mitomanem, jajca jajcami, ale zaledwie kilka dni temu doszło w Poznaniu do aktów prawdziwego politycznego bandytyzmu. Mniejsza o najście zamaskowanych lewaków, uzbrojonych w sztynkbomby na spotkanie Ruchu Narodowego i o totalną obojętność, z jaką potraktowała je policja (przysłana wszak po to, żeby pilnować "faszystów" od Dmowskiego, a nie anarcholi). Ale nocna napaść tychże bojówkarzy na Macieja Witzberga mogła skończyć się − i zapewne w ich zamiarach miała się skończyć − jego ciężkim poranieniem, może nawet śmiercią. To już nie błazenada, nie pudelkowe cierpienia Kubusia pozującego na ofiarę wojny polsko-polskiej, tylko autentyczny polityczny bandytyzm zorganizowanych komunistycznych bojówek, wspieranych szczuciem i judzeniem potężnej propagandowej machiny, dla której polski patriotyzm jest "brunatnym zagrożeniem", i w duchu przez tę propagandę narzuconym cieszące się niezwykłą pobłażliwością policji oraz aparatu ścigania. O tym też dzisiaj nie? Mam nie zadać retorycznego pytania, jak zareagują na to zdarzenie główne prorządowe media, dla których wielkim powodem bicia na alarm były okrzyki na wykładach Środy czy Baumana (te ostatnie w pełni przez stalinowskiego zbrodniarza zasłużone)? Bo przecież wiadomo, że tak samo jak na przykład na napaść tzw. antify i pobicie uczestników obchodów dnia Żołnierzy Wyklętych w Lublinie: głuchym milczeniem. No i mam o tym nie pisać, bo nie wypada, skoro dziś Wszystkich Świętych? To o czym mam pisać? Wspominać zmarłych − też zdaje się nie wolno? Taka teraz nowa moda: my, salon elit, "ludzie wykształceni i na poziomie", czyli ci wszyscy, którzy żyją z dojenia podatników i boją się zmiany, mamy swoich zmarłych i wara komu innemu mówić o nich dobrze! Kiedy ojciec Rydzyk przypomniał o męczeństwie polskich Żydów, po chamsku najechał na niego profesor Hartman, odmawiając mu prawa do oddawania ofiarom holocaustu czci, bo są one własnością i kapitałem Hartmana oraz jego ekipy. Gdy z kolei ktoś przypomniał, że w czasie wojny ratowała Żydów rodzina dzisiejszego arcybiskupa Michalika, w podobnym stylu zaprotestowała przeciwko temu "Gazeta Wyborcza". Gdy po śmierci Tadeusza Mazowieckiego sprzeciwiłem się wykorzystywaniu jej przez Palikota do antysmoleńskiej propagandy, towarzystwo śmiało narobić ajwaju, że "cieszę się" ze śmierci pierwszego premiera III RP! Wcale nie wiem, czy jeśli na przykład napiszę teraz coś dobrego o właśnie zgasłym profesorze Markiewiczu, to jakiś michnikowy autorytet nie doskoczy do mnie z obelgami, że to ich zmarły, ich własność i wara od autoryteta. Zbydlęcenie elit doszło najwyraźniej do postulatu, że każdy ma mieć swoich zmarłych − i symetrycznie: skoro my sikamy na znicze tych ze Smoleńska, to wy nie ważcie się pokazywać, że jesteście od nas lepsi, też musicie sikać na groby naszych. A może a propos będzie dziś zająć się zdjęciem uchachanego Tuska, przybijającego z Putinem żółwika w miejscu śmierci znienawidzonego politycznego konkurenta? Tylko po co, skoro zdjęcie samo w sobie jest wystarczająco wymowne? Mogę w sekrecie powiedzieć − nie jest jedyne. Pewne z czasem wyjdą i pozostałe fotki z tej serii, dowodzące, że to, co widać, to nie żadne przypadkowe grymasy, żadne złudzenie. Po prostu, w takiej właśnie atmosferze przybijał pan Tusk z Putinem to porozumienie, którego elementem było odrzucenie przez stronę polską (jeśli można tę ekipę tak nazwać) propozycji prezydenta Miedwiediewa, by powołać międzynarodową komisję śledczą, i decyzja, by wszystko, bez żadnych zastrzeżeń, oddać drogiemu, kochanemu premierowi Rosji, który już zrobi, żeby było jak trzeba. Ja bardzo czytelników przepraszam. Ja po tym tygodniu po prostu nie mam nastroju takiego, na jaki dzień Wszystkich Świętych zasługuje. I trudno - kogo ten felieton razi, niech wróci do niego pojutrze. Umówmy się, że taki prawdziwie świąteczny tekst napiszę, jak mnie najdzie, kiedy indziej, żeby się sztuka zgadzała, i będzie fertig.