Ten święty spokój zaburzył jej Wojtek Siudmak - polski malarz od lat mieszkający we Francji i odnoszący na świecie wielkie sukcesy. Tak się złożyło, że jest on właśnie wieluniakiem z urodzenia i jako taki zapragnął zrobić coś dla upamiętnienia zupełnie nieznanego w świecie faktu, że to nie atak na Westerplatte, ale o kilkanaście minut wcześniejszy nalot na Wieluń rozpoczął wojnę. Zaproponował miastu zaprojektowany przez siebie pomnik, co miejscowi rajcy może by jeszcze wytrzymali, ale ponieważ zależało mu na nadaniu swemu miastu rozgłosu międzynarodowego, na samej rzeźbie nie poprzestał - wymarzył sobie, że Wieluń uzyska sławę międzynarodową, podobną do Hiroshimy, że stanie się centrum kulturalnym i muzealnym, historycznym memento, a zarazem stolicą pokoju i pojednania. Ponieważ, w przeciwieństwie do większości artystów, Siudmak nie chodzi z głową w chmurach, ale potrafi być też menadżerem, pozyskał dla sprawy sponsorów, artystów i znawców sztuki, których nazwiska otwierają na Zachodzie gabinety nie tylko ministrów, ale i prezydentów. To jednak za mało, by otworzyć gabinet burmistrza takiego Wielunia. Nie chcę się tu rozpisywać o szczegółach sprawy - mam nadzieję, że niebawem zainteresowani znajdą je w prasie. Mówiąc najkrócej, miejscowe władze zrobiły wszystko, aby Siudmakowi jego starania utrudnić, aby go zdyskredytować, przekonać mieszkańców miasta, że chce od nich jakichś pieniędzy, i tak dalej. W chwili obecnej wygląda na to, że udało im się odnieść sukces i planowane na 1 września 2009 odsłonięcie pomnika do skutku nie dojdzie. Wydaje mi się, że to coś więcej niż takie zwykłe polskie piekiełko i biurokratyczna tępota małomiasteczkowych kacyków. Wiele osób, zaangażowanych w podobne projekty, może potwierdzić, iż wszystko, co jest wyraźnie sprzeczne z polityką historyczną Niemiec, naszych wielkich przyjaciół i protektorów w Unii, z reguły w pewnym momencie rozbija się u nas o jakiś niewidzialny sufit. Co do Wielunia zaś, nie ma wątpliwości, że Niemcy nie są zainteresowani nadawaniem mu międzynarodowego znaczenia. Ustalono wszak, że wojna zaczęła się na Westerplatte - w sposób zgodny z konwencjami, atakiem na forty bronione przez wojsko, w którym to ataku na dodatek Polacy wykazali się bohaterstwem, a Niemcy połamali sobie zęby. I tak ma pozostać. Na Westerplatte pojadą 1 września, w 70. rocznicę wojny, polski premier i niemiecka pani kanclerz, a za nimi kamery. I świat dostanie ładną, starannie wycieniowaną pocztówkę. Jakakolwiek zauważalna uroczystość tego samego dnia w Wieluniu popsułaby tę sielankę. Bo Wieluń, gdzie wojna rzeczywiście się zaczęła, był miastem kompletnie bezbronnym, bez żadnego znaczenia militarnego i wojskowej załogi. Zaskakujący nalot na spokojne, uśpione miasto, był zwykłym bandytyzmem, masowym mordem, aktem zbrodniczego terroru. Zresztą właśnie dlatego jest to miejsce lepiej nadające się na symbol niemieckiej agresji na Polskę i całej rozpętanej przez "rasę panów" wojny. Ktoś zauważy, że przecież Niemcy w Polsce niczym nie rządzą. To prawda. To sami Polacy nadskakują im, jak potrafią, i wpełzają, gdzie mogą. Wystarczy, że Niemcy trzymają kasę, że z tej kasy fundują rozmaitym ludziom stypendia, podróże studyjne, świetnie płatne posady, programy, którymi można się pochwalić wyborcom. A państwo niemieckie, ktokolwiek je zna, nigdy niczego, a już zwłaszcza wydawania pieniędzy, nie puszcza na żywioł. Każde ich euro, czy to wydane na film (a to o szlachetnym Stauffenbergu, a to o rycerskim Czerwonym Baronie, a to o niemieckim antyfaszystowskim ruchu oporu czy niewinnych, cywilnych ofiarach alianckich nalotów), czy na muzeum, czy na międzynarodowe konferencje i inne "iwenty", służy zawsze propagowaniu jednej wizji niemieckiej historii. Tej akurat, do której Wieluń i Siudmak ze swoim pomnikiem ni cholery nie pasują. Więc świat będzie oglądał filmy o niemieckim oporze przeciwko nazimowi i cierpieniach "wypędzonych", a o Polakach nie dowie się niczego poza tym, że pozwalali Hitlerowi budować u siebie obozy zagłady i cieszyli się, gdy Żydów pędzono do gazu. A może nawet sami ich tam pędzili. Tak trochę nie a propos, a trochę może tak: w filmie z cyklu "errata do biografii" o Alfredzie Szklarskim cytowany jest dokument wywiadu AK z wyliczeniem kolaborantów w polskojęzycznej prasie okupacyjnej, potocznie zwanej "gadzinową". Wynika z niego, że redaktorem prowadzącym pierwsze w dziejach polskojęzyczne pismo pornograficzne "Fala", założone przez Niemców celem demoralizowania miejscowej ludności, był niejaki Ziemkiewicz - zresztą, jak się w dokumencie stwierdza, także redaktor gadzinowego "Nowego Kuriera Warszawskiego". Co prawda, raczej nie był to żaden mój przodek, bo o ile mi wiadomo, nikt z mojej rodziny nie mieszkał w Warszawie aż do przybycia do niej mojego Taty około 1966 roku. Ale zawsze Ziemkiewicz. Zwracam na ten historyczny fakt uwagę, traktując go jako swoją polisę bezpieczeństwa na wypadek, gdyby - odpukać - sprawdzić się miały plotki o planowanym przejęciu "Rzeczpospolitej" przez wydawnictwo Axel-Springer. Rafał A. Ziemkiewicz