Właściwie przetrwały nawet krócej, bo wspomniane porozumienie istnieje wciąż jako swoisty polityczny "powidok" - powołują się na nie Janukowycz i Putin, podkreślając, że zgodnie z tym wiekopomnym dokumentem ten pierwszy pozostaje wciąż legalnym władcą Ukrainy aż do grudnia. Natomiast kampania wyborcza PO do europarlamentu się skichała kompletnie. I wystarczyło do tego jedno "heil Hitler" oraz dwie malutkie (podobno) buteleczki wina. Nie przypadkiem łączę te dwie sprawy. Porozumienie kijowskie, "noblowski" sukces polskiego ministra spraw zagranicznych, miało być osią wyborczej walki. Taka decyzja wyraźnie zapadła w sztabach PO tuż po wizycie Sikorskiego i ministrów Francji oraz Niemiec w Kijowie, i to ona była w istocie tym "zerwaniem jedności" w sprawie Ukrainy, o które premier i jego medialna klaka oskarżyli opozycję. Gdybyśmy mieli oceniać sprawę merytorycznie - powiedziałbym, że polskie władze spisały się w sprawie masakry na Majdanie na "dobry". Trudno mieć pretensje do Sikorskiego, że nie miał pełnego rozeznania w sytuacji i negocjował kompromis z reżimem, kiedy ten wydawał już ostatnie tchnienie. Jest faktem, że nasz minister spanikował i zachował się w sposób u dyplomaty podwójnie niedopuszczalny (podwójnie, bo w miejscu, gdzie znajdowały się kamery) ale nawet pomimo to na tle innych krajów Unii wypadliśmy dobrze. Problem zaczął się w chwili, gdy wokół jego kijowskiej misji odpalono propagandę sukcesu, śmieszną w przesadzie - w końcu, Ukraińcy z Majdanu ostrzeżenia polskiego ministra olali, kapitulacji nie podpisali, i nie tylko nie są dziś "wszyscy martwi", ale to Janukowycz właśnie musiał dać przed nimi nogę. Nie ma co się upierać przy "sukcesie" i "ocaleniu Ukrainy", skoro sytuacja rozwinęła się zupełnie inaczej niż zakładano. A tymczasem, pod sztandarem "noblowskiego sukcesu" szef sztabu wyborczego PO, Jacek Protasiewicz, ruszył do wściekłej szarży na PiS, krzycząc, że politycy opozycji nie mają prawa jeździć do Kijowa (?!) skoro był tam już sam Sikorski, a jeśli jeżdżą, to znaczy, że chcą podpalić nie tylko Polskę, ale też i Ukrainę. Sygnał był dla każdego komentatora politycznego oczywisty: PO, rozpaczliwie szukające jakiegoś sukcesu, postanowiło tym sukcesem uczynić porozumienie w Kijowie. I szermując nim, reanimować stary plan na rozegranie eurowyborów, przygotowany przed dwu laty z założeniem, iż europarlamentarna frakcja EPP ogłosi Donalda Tuska swym kandydatem na szefa Komisji Europejskiej. Plan jest prosty: człowiek PO ma szansę na wysoki unijny urząd. Zatem − kto głosuje przeciwko PO, ten głosuje przeciwko wywyższeniu Polski w Europie! Ten jest wrogiem Polski! Głos na PO to głos na polskiego szefa Komisji względnie szefa "unijnej dyplomacji", a głos na PiS − to głos zmarnowany, bo PiS i tak wchodzi do nie liczącej się w europarlamencie frakcji! I to właśnie Protasiewicz, jak pokazało jego wystąpienie po Majdanie, miał być twarzą tego przekazu. Teraz już się nie za bardzo do tego nadaje. Mówiąc zresztą poważnie, streszczona wyżej linia propagandowa wydaje się morderczo skuteczna, ale modyfikacja "Polak szefem KE" w kierunku "Polak szefem dyplomacji" czyni ją cokolwiek karkołomną. Niepisana unijna umowa stanowi bowiem, że szefa KE wyznacza ta z eurofrakcji, która jest wygrana, a komisarza ds. polityki zagranicznej, na pocieszenie, ta przegrana. Czyli, żeby Radosław Sikorski mógł marzyć o następstwie po baronecie Ashton, frakcja EPP, do której PO należy, musi eurowybory przegrać − a więc, logicznie, poparcie dla PO i wywyższenia przez nią Polski w Europie powinno się wyrażać głosowaniem na jej rywali. Proszę czytające mnie służbowo lemingi o zapamiętanie tego i zastosowanie w wypadku, gdyby jednak chwyt "na Sikorskiego" został przez PO zastosowany. Może tak być, bo doprawdy trudno zobaczyć jakąś alternatywę. Ostatnim bodaj pomysłem na popularkę, jaki ludzie Tuska zdołali urodzić, był "darmowy podręcznik" dla pierwszaków. Wczorajszy sondaż "Dziennika Gazety Prawnej" pokazał, że trzy czwarte Polaków go nie chce. Jeśli ludzie nie chcą, gdy im się coś władza próbuje dać za darmo, i dostrzegają, iż rzekoma darmocha jest szwindlem, to trudno o dobitniejszy dowód fatalnego postrzegania rządzącej ekipy. Jedyną grupą zawodową − liczną i dobrze zorganizowaną − która pomysł podręcznika i w ogóle akcję "sześciolatki do szkół" ma interes poprzeć, pozostają już tylko nauczyciele; dla nich obniżenie wieku szkolnego to szansa utrzymania zatrudnienia. I właśnie w tę grupę postanowiła władza przywalić, atakując, ustami minister Kluzik Rostowskiej, to, co związkom nauczycielskim najdroższe: kartę nauczyciela. To znaczy, że nowa pani minister jest równie mądra, co lojalna i stała w poglądach. Wydaje się to zresztą regułą: Donald Tusk lubi zasłaniać się kobietami, ale na wszelki wypadek wybiera takie nie nazbyt błyskotliwe. Daje to "pewne takie efekty", jak mianowanie rzecznikiem pani Kidawy Błońskiej. Stąd, na zakończenie, proroctwo: po skompromitowaniu się Protasiewicza twarzą kampanii europejskiej uczyni Donald Tusk Różę grafinię Thun. Jako felietonista już się na to cieszę. Rafał Ziemkiewicz