Postulując, by wyciągnąć wnioski "także" z tej narodowej katastrofy, jaką było Powstanie Warszawskie, zasugerował przecież minister, że z jakiejś innej narodowej katastrofy już wnioski wyciągnęliśmy, i to wyciągnęliśmy je tak, że powinno to być wzorem na przyszłość. A moment jego wypowiedzi nie pozostawia wątpliwości, że ma na myśli tragedię smoleńską i raport komisji Millera. Trudno o coś bardziej fałszywego. Jakie niby wnioski z tej tragedii wyciągnięto? Bo chyba nie mówimy o rozformowaniu 36. pułku lotniczego? Były czasy, kiedy tej nazwy nie wymieniano inaczej niż z przymiotnikiem "elitarny". Obecnie, wręcz przeciwnie, usiłuje się stworzyć wrażenie, że panujący w jednostce bardak i picerstwo były wyjątkowe. A tymczasem wszystko wskazuje na to, że ani jedno, ani drugie - 36. pułk był po prostu taki, jak całe lotnictwo i cała armia. Jeśli ktoś zetknął się w życiu z tzw. ludowym wojskiem, nic a nic go to nie zdziwi, a jeśli się nie zetknął, niech przeczyta sobie choćby "Paragraf 13" Paska (autor służył akurat w tej samej co ja jednostce, więc za realia mogę poręczyć). Widać od czasów "trepów, szwejów i bażantów" nic się nie zmieniło. Nasze wojsko pozostaje absurdalną maszyną do oszukiwania samej siebie i byłoby to bardzo śmieszne, gdyby regularnie nie powodowało śmiertelnych wypadków (nie tylko lotniczych - w ubiegłym roku w wypadkach zginęło więcej polskich żołnierzy niż w Afganistanie). Być może rozformowanie 36. pułku lotniczego to tylko początek większej reformy, ale na razie nic na to nie wskazuje. Nie wskazują też na to dymisje kilkunastu generałów; fakt, że w ferworze poleciał między innymi ten, który stanowisko objął dopiero po katastrofie, każe podejrzewać, że i to była tylko "pokazucha". Nawet jeśli na katastrofę spojrzeć bardzo wąsko, nie dostrzegając tego, co pokazała ona o stanie państwa i wszystkich jego instytucji, nawet jeśli ją ograniczyć wyłącznie do kwestii organizacji lotów tzw. VIP-ów, to i wtedy trzeba stwierdzić, że katastrofa niczego władz nie nauczyła. Pułk rozwiązano. No i co? Latać przecież jakoś trzeba. Więc kto będzie te loty organizował? Eskadra. A co ma gwarantować, że w eskadrze nie dojdzie do tych wszystkich patologii, które były w pułku? Ich prawdopodobieństwo wręcz rośnie, bo przecież dowódca pułku miał przynajmniej teoretycznie jakąś tam pozycję, a dowódca eskadry, kiedy mu po wojskowemu powiedzą: wicie-rozumicie, trzeba polecieć i nie przyjmujemy żadnych meldunków o trudnościach! - to może tylko położyć ruki pa szwam. Polski pilot to, wicie-rozumicie, poleci i na drzwiach od stodoły, jak to ujął nasz nieszczęsny Forrest Gump, jeszcze zanim wskutek kaprysu Tuska i otumanienia wyborców znalazł się w Belwederze. Jakież to peerelowskie! Zamiast konkretnego działania - sruu, rozwiązać pułk, zdymisjonować, i niech się wszyscy odwalą. Za jakiś czas, jak się już uspokoi, wszystko będzie się dalej dziać po staremu, dopóki znowu coś nie gruchnie. Władza - rozumiem pod tym pojęciem nie tylko władzę polityczną, ale także i służące jej media - bardzo jest szczęśliwa, że się udało lemingom wdrukować w mózg: "w takich warunkach nie powinni w ogóle lądować, więc dalej nie ma o czym rozmawiać". To równie mądre i głębokie, jak zamknięcie dociekań w sprawie śmierci Kennedy'ego zdaniem: "prezydent nigdy nie powinien jechać przez miasto w odkrytym samochodzie". Niewątpliwie nie powinien jechać, i niewątpliwie tupolew nie powinien schodzić do lądowania (zresztą przecież nie schodził - przeciwnego zdania jest bodaj tylko p. Hypki). Ale niebezpieczne zbliżanie się do ziemi, jak wykazał raport Millera, było w lotach pułku na porządku dziennym (alarm TAWS uruchamiał się w co drugim, trzecim z nich), a do tragedii doszło akurat w Smoleńsku. Kluczowe jest wyjaśnienie, dlaczego pilot był przekonany, że jest w zupełnie innym miejscu niż w rzeczywistości, i dlaczego mimo podanej komendy samolot się nie zaczął wznosić - a w tych kwestiach po raporcie jesteśmy równie mądrzy, jak byliśmy wcześniej. Ale pozostawmy tu na boku przyczyny katastrofy. Powiada władza: nie szukajmy winnych (a w domyśle: sami sobie byli winni), najważniejsze to nie dopuścić, żeby się to kiedykolwiek zdarzyło ponownie. Powtarzają to wszyscy oficjele, wszyscy członkowie komisji, z samym Jerzym Millerem na czele: tu nie chodzi o wskazywanie winnych, ale o wnioski na przyszłość... No to proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Kto powinien był podjąć decyzję o rezygnacji z lotu, względnie o odejściu na zapasowe lotnisko (abstrahując od tego, że zapasowego nie było, to znaczy było wpisane w papiery lotu, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko tak, dla picu)? Kto, pytam zwłaszcza tych, którzy tak chętnie obciążają winą ofiary tragedii. No, do kogo ta decyzja należała?! Przecież nie do "głównego pasażera". On na pewno nie jest od takich spraw, nie dysponuje zresztą wiedzą pozwalającą ocenić sytuację. Pilot? Ale na pokładzie byli jego zwierzchnicy. To może dowódca, generał, zwłaszcza skoro wszedł do kokpitu? Może. A może jednak pilot? A może szef protokołu dyplomatycznego? A może jeszcze ktoś inny? Może. Właśnie w tym jest istota sprawy. W krajach cywilizowanych jest to oczywiste, bo istnieje coś takiego jak procedura. Kiedy, na przykład, islandzki wulkan zadymił niebo nad Europą, a prezydent USA akurat wybierał się na pogrzeb polskiego prezydenta, to facet, do którego te sprawy należą, powiedział: warunki bezpieczeństwa zostały przekroczone, odwołuję lot. I zero dyskusji, bo ten facet od tego jest. Można oczywiście po fakcie analizować, czy się sprawdził, czy nie, ale jak mówi - nie lecimy, to sam prezydent musi go słuchać. Ten facet w USA nazywa się "szef misji". Nie jest to polityk ani pilot, choć musi mieć pojęcie i o jednym, i drugim, ale jeden z wysokich oficerów prezydenckiej ochrony. W innych krajach się ta funkcja nazywa raz tak, raz inaczej, ale wszędzie ktoś taki jest. I wszędzie istnieje procedura, z przestrzegania której i on, i jego podwładni są rozliczani. A u nas - kto akurat się znajdzie bliżej steru, ten nim kręci. A potem można do upojenia i bez szansy na jakiekolwiek sensowne wnioski dyskutować, czy powinien ten, czy tamten. I tak w każdej dziedzinie. O wprowadzeniu standardu procedur medycznych, które na Zachodzie są oczywistością, mówi się od lat i tyle, że się mówi. Swojski bałagan, w którym nie wiadomo, kto za co odpowiada, dla wszystkich jest wygodny. My, Polacy, kochamy się w improwizacji. W krajach cywilizowanych robi się wszystko, że każdy wiedział, co ma robić, kiedy zdarzy się to, a co, kiedy tamto. U nas - jak się zdarzy, to się coś wymyśli. A potem się będzie nawzajem zwalało winę, żeby w końcu złożyć ją na tego, który ma najmniejsze możliwości obrony. Nic mnie tak nie wkurza w tym dziadowskim państwie, które nam się reklamuje jako "wielki historyczny sukces", niż poleganie na totalnej improwizacji i nadrabianie braku procedur zaangażowaniem na pokaz. Spalili się bezdomni, wszystkie służby i inspekcje ganiają po schroniskach i kontrolują zabezpieczenia przeciwpożarowe aż do bólu w pośladkach. Zawaliła się hala targowa - to latają po dachach i kontrolują odśnieżanie. Wywali gaz, to cmokają nad skrzynkami z reduktorem. A rząd ogłasza, że przygotowuje "specustawę". I tak przez dwa, trzy tygodnie. Po czym inspekcje ustają, o specustawę nikt pyta, i wszystko zostaje po staremu, bo w tzw. międzyczasie wydarzyło się coś, co zwróciło uwagę władzy i opinii publicznej na inne palące problemy. I dopóki tak jest, nie ma siły - będą spadać samoloty, wykolejać się pociągi, płonąć "hotele socjalne", zawalać dachy, wybuchać magazyny i zdarzać wszelkie inne możliwe nieszczęścia, i za każdym razem Polak, wieczny idiota "i przed szkodą, i po szkodzie głupi" będzie się nad rumowiskiem czy pogorzeliskiem drapał w łeb i powtarzał, że, no cóż, "człowiek zawinił", ale już nie żyje - względnie: już został aresztowany - i sprawa załatwiona. Więc weźmy na zakończenie ten nieszczęsny raport, i zobaczmy - są wnioski na przyszłość? A jakże, dziesiątki wniosków. Wszystkie sprowadzające się do jednego: na przyszłość trzeba uważać! A jest jakiś konkretny wniosek, taki, na przykład, jak - opracować, na przykład na wzór USA czy innego cywilizowanego państwa, ścisłe procedury organizacji przelotu i przepisy gwarantujące na przyszłość ich egzekwowanie? Albo przynajmniej - wprowadzić funkcję kierownika misji, władnego i zobowiązanego podjąć decyzje uwzględniające nagłe okoliczności? Nic takiego. No to jak to ma być "wyciągnie wniosków", to darujmy sobie i od razu chodźmy się napić. Za zdrowie przyszłych ofiar. PS. Trochę a propos: coś mi wyraźnie śmierdzi w sprawie niedawnej katastrofy kolejowej. Przez cały pierwszy dzień po wypadku przedstawiciele resortu zapewniali, że stan torów nie mógł być żadną przyczyną, bo na tym odcinku, świeżo wyremontowanym, wolno jechać do 120 km/h, a feralny pociąg jechał tylko 115. Dopiero następnego dnia ogłoszono nagle, że z racji remontu było ograniczenie do 40 km/h i wszystko jest winą maszynisty, który mimo ograniczenia... A maszynisty spytać nie można, bo go na trzy miesiące zamknięto. Dlaczego właściwie? Wszyscy mędrkowie od prawa podkreślają - na przykład, gdy bandzior przed procesem nachodzi i zastrasza swą ofiarę, co zdarza się nagminnie - że "areszt tymczasowy to nie żadna kara czy jej zaliczka, tylko środek zapobiegawczy". Czemu ma zapobiec to aresztowanie? Jakie niby matactwo grozi śledztwu w sytuacji, kiedy wszystkie dowody pochodzą i tak z rejestratorów, badania wraków i innych czynności eksperckich? Trudno nie podejrzewać, że chodzi o to, aby facet czegoś nie powiedział mediom, a przynajmniej nie przed wyborami. Czy ktoś z kolegów dziennikarzy ma możliwość sprawdzić, kiedy właściwie wprowadzono to ograniczenie prędkości, i w jaki sposób o nim poinformowano załogi pociągów? Rafał Ziemkiewicz