Po siedmiu latach zastoju i totalnej przewidywalności, wzajemnego łubudu i jebudu, Tuska straszącego Kaczorem i Kaczora oskarżającego Tuska o zdradę i krew na rękach - wreszcie będzie się działo! Będzie jakaś polityka, choćby miały nią być tylko żałosne partyjne "ruchy frakcyjne" peowskich aparatczyków, przepychających się pod nowe ustawienie i szukających nowych "podwieszeń". Nie uważam tak modnych obecnie spekulacji o nowym rządzie za poważne, podobnie jak opartych Bóg wie na czym proroctw, że Ewa Kopacz sobie poradzi, bo "do stanowiska się dorasta" (jakby jej partyjny papachen i protektor do czegokolwiek przez wszystkie te lata dorósł!), że Donald Tusk wróci za pięć lat na Białym Koniu i przejmie żyrandol po Komorowskim, że PO się rozpadnie bez Tuska, że PO się wzmocni bez Tuska, że odejście Tuska osłabi Kaczyńskiego, że odejście Tuska wzmocni Kaczyńskiego... Poczekajmy z tym, jak rany. Na razie wiadomo na pewno, że Ewa Kopacz była fatalnym ministrem zdrowia, a jako marszałek Sejmu wykazała się zerową niezależnością i takąż inicjatywą własną, z tupetem i bez cienia zażenowania realizując partyjne interesy PO. Nawet najbardziej oddani jej funkcjonariusze agit-propu nie potrafią wymyślić nic lepszego niż żałosne skamlenie, że pani Kopacz krytykować nie wolno, albowiem jest kobietą, a krytykować kobietę to seksizm i nie wolno. I że nie wolno wypominanie kobiecie, iż z trybuny sejmowej kłamała w żywe oczy, zapewniając polską opinię publiczną jako naoczny świadek, że tragedia w Smoleńsku jest rzetelnie badana, czego symbolem stała się arcyfałszywa fraza o "przekopywaniu ziemi na metr w głąb". Muszę powiedzieć, że histeryczne okrzyki polityków III RP i ich klakierów, jakoby nazywanie kłamstwa kłamstwem było "haniebne", "poniżej poziomu" etc. dowodzi całkowitego zbydlęcenia ich samych oraz kontrolowanej przez nich części debaty publicznej. Kłamstwo pani Kopacz jest oczywiste, podobnie jak oczywiste są jego intencje - "krycie" putinowskich machlojek w Smoleńsku. Proszę sobie włożyć w buty duszoszczypatielne opowieści, jaką to odwagą i hartem ducha wykazała się ówczesna minister krojąc trupy ofiar katastrofy (dziś wiemy, że autopsje były wyjątkowo niedbałe, raczej należałoby je nazwać profanowaniem niż sekcjami zwłok). Pani Kopacz nie pojechała tam jako dzielna wolontariuszka - sam bym ją wtedy chwalił. Pojechała tam jako oficjalny i przez większość czasu jedyny przedstawiciel polskiego rządu. Nie miała się zasługiwać w prosektorium, ale pilnować, by cywilizowane procedury były przestrzegane i w wypadku ich nieprzestrzegania - interweniować u władz rosyjskich oraz alarmować władze i opinię publiczną w Polsce. Z tego zadania nie tylko się nie wywiązała, ale odegrała haniebną rolę, uwiarygadniając rosyjskie kłamstwa. Chciałoby się wierzyć, że tylko z głupoty i nieudolności - ale podejrzewam coś gorszego. Nawiasem mówiąc, możemy panią Kopacz opowiadającą o przekopywaniu na metr w głąb podziwiać na własne oczy, bo wideozapis tego wystąpienia jest w sieci, znalazł się też w kilku filmach dokumentalnych - ale go nie przeczytamy, bo ze stenogramów sejmowych te słowa wyparowały. Jest to oczywiste przestępstwo, sfałszowanie ważnego dokumentu państwowego, za które ktoś powinien odpowiadać karnie. Ale zapewne zwracanie uwagi na popełnienie przez władzę przestępstwa jest też "haniebne" i "poniżej poziomu", bo "ile można się tego czepiać". Oczywiście, jeśli ktoś chce, może wierzyć, że panią byłą minister i marszałek nagle oświeci Duch Święty, że stworzy ona rząd, który nie będzie rządem partyjniackim, tylko złożonym z fachowców, że zacznie się kierować dobrem państwa, które na dodatek nauczy się właściwie pojmować... Kto chce, niech wierzy, póki jeszcze można. Bo moim skromnym zdaniem nie będzie można zbyt długo... Bzdurom wypisywanym o przyszłym premierostwie pani Kopacz dorównują tylko niemilknące zachwyty nad znaczeniem eurosynekury Tuska. Czytam, że "rządzi on Europą", że "jest głównym rozgrywającym w polityce europejskiej"... Nie sposób ogarnąć bezmiaru głupoty tej fanfaronady. Proszę wziąć do ręki traktat lizboński (wyszedł po polsku, mogę pożyczyć) i po prostu przeczytać, kim jest przewodniczący Rady Europejskiej. W skrócie - najlepiej opłacanym listonoszem świata. Mówić, że "rządzi" on Europą, to tak, jakby twierdzić, że PRL-em nie rządził Jaruzelski, Gierek i inni gensekowie, ale profesor Jabłoński - jej formalny "prezydent". Jeśli ktoś chce się upierać przy analogicznym tytułowaniu Tuska, to proponuję (patrz tytuł) pisownię przez "ę", odsyłającą do bardzo tu adekwatnych słów: "dąć", "zadęcie". Oczywiście, oswajanie Europejczyków z myślą - dla wielkiej ich części wciąż szokującą - że Polacy to nie małpy skaczące po drzewach, i że polityk z Polski może sprawować unijny urząd tak samo jak Belg, Duńczyk czy Luksemburczyk, ma swoje znaczenie, ale nie wariujmy ze szczęścia i nie wmawiajmy sobie, że Tusk może teraz cokolwiek Polsce załatwić - nie może, choćby chciał, a na pewno nie zechce, bo gdyby próbował, podpadłby eurokracji i żegnaj druga kadencjo. Jeżeli już chce ktoś wariować, to raczej z przyczyny nominacji Elżbiety Bieńkowskiej. To faktycznie duży sukces dla Polski, sam sądziłem, przyznam, że udekorowanie polskiego premiera pustym zaszczytem jest wstępem do zesłania naszego komisarza z liczących się finansów do któregoś z podrzędnych unijnych "resortów" pod hasłem "ambicje Polski już zaspokojono". Tymczasem nasza pozycja w Komisji nie ulega osłabieniu, nawet lekko się poprawia. Nie umiem wytłumaczyć tego inaczej niż "zerowaniem" przez Niemców podupadającej Francji, na które się załapaliśmy. Chyba pierwszy to przypadek, gdy polska polityka płaszczenia się przed Niemcami przynosi jakąś korzyść, bo na razie mieliśmy z niej same szkody. Oczywiście, ogólny rachunek szkód i zysków to osobna sprawa. Podobnie jak osobną sprawą jest to, czy Polska na działalności komisarz Bieńkowskiej skorzysta, czy też, jak wcześniej pan Lewandowski, nie zechce ona narażać się eurokracji i będzie spływać z "głównym nurtem", czyli pracować pod dyktando europejskich potęg i ich lobbystów. Z góry bym nie wykluczał tej pierwszej możliwości, choć, powiedzmy sobie szczerze, byłą wicepremier, z jej irytującą charyzmą nadąsanej urzędniczki tresującej petentów w powiecie, trudno lubić. Zwłaszcza po kosztownej dla Polski politycznej hucpie, jaką było stworzenie na pół roku, tylko dla celów partyjno-propagandowych, jej "superresortu". W ogóle ten zwyczaj traktowania urzędów państwowych jak prywatnego folwarku do wynagradzania wasali (przypomnijmy pseudoresorty wymyślane ad hoc dla skorumpowania Pitery czy Arłukowicza) pewnie okaże się - obym się omylił! - najtrwalszą "zdobyczą" siedmioletnich rządów Wielkiego Cwaniaka. Choć, oczywiście, kto chce, może jeszcze wierzyć, że gdy PiS dojdzie do władzy, położy takim praktykom kres i kierować się będzie wyłącznie kompetencjami oraz dobrem publicznym. Rafał Ziemkiewicz