Wielkim grzechem jego politycznych przeciwników pozostaje to, że nie mogąc mu tych cnót odebrać, starali się je wyszydzić i zdeprecjonować jako cechy anachroniczne. Prywatnie, choć z tej strony miałem niewiele okazji go poznać, był człowiekiem fantastycznej, przedwojennej kindersztuby. Krążyły o tym liczne anegdoty - krążyły już dawno, a więc na pewno nie zostały zmyślone na użytek żałoby. Pamiętam na przykład opowieść o tym, jak, jeszcze jako prezydent Warszawy, wychodząc z pracy cofnął się już z samochodu i wrócił na piętro, gdy uświadomił sobie, że zapomniał powiedzieć "do widzenia" jednej ze swoich urzędniczek. Nie miał w sobie za grosz tej miłości własnej i "ciągu na szkło", które cechują większość polityków. Żartowałem sobie - bodaj nawet gdzieś w druku - że jest człowiekiem zbyt uczciwym na ten urząd. Polityka premiuje gangsterów, a w każdym razie ludzi bezwzględnych. Lech Kaczyński nawet, jeśli bywał przez chwilę przykry (co się zdarzało, zwłaszcza gdy uznał, że ktoś niewłaściwie zachował się wobec brata), to szybko przepraszał. Wobec ludzi bywał wręcz naiwny, co, niestety, przyniosło wiele szkody i Jemu, i państwu - kto inny na takim typku, jak na przykład pewien były prokurator, poznałby się od razu i pogonił w diabły... Lech Kaczyński niestety nie umiał po prostu "spuszczać" ludzi, których znał od dawna i poczuwał się wobec nich do lojalności. Odnosiłem wrażenie (nie ja jeden, jak wiem z rozmów z kolegami), że prezydentura go męczy, że znacznie lepiej niż na świeczniku czułby się jako "numer 2" - tego, który wykonuje prawdziwą pracę, tak jak w "Solidarności", gdzie, jako wiceprzewodniczący, praktycznie kierował wszystkim, gdy przewodniczący tylko "rzucał myśli". Dlaczego mimo to podjął się tak niewdzięcznej roboty? Wielu ludzi mówi, że dla brata. Myślę, że gdyby nie szło o Polskę, gdyby nie poczucie obowiązku wobec Niej, nawet brat by go nie namówił. Uparcie wraca do mnie fragment książki Michała Karnowskiego i Piotra Zaremby "O dwóch takich", gdzie Lech Kaczyński opowiada o swojej pierwszej sprawie, jaką prowadził w biurze interwencyjnym KOR. Wysłano go wtedy do jakiejś zapadłej wsi, gdzie miejscowy chłop szukał pomocy przeciwko gnębiącej go władzy. Nie był to żaden polityczny działacz, żaden opozycjonista, po prostu zwykły, niewykształcony chłop, którego część gospodarstwa akurat się spodobała sitwie jakichś miejscowych kacyków. I, zgodnie z komunistycznym prawem, które dawało władzy taką możliwość, odebrano mu ten kawał ziemi z paragrafu o jej "niewłaściwym wykorzystaniu". Chłop, choć perswadowano mu, żeby nie podskakiwał, nie chciał się z tym pogodzić, pisał odwołania, zażalenia, aż w końcu dotarł ze swą sprawą do KOR-u, który przysłał dla zbadania sprawy na miejscu młodego prawnika, Lecha Kaczyńskiego. Kiedy miejscowi cwaniacy zobaczyli, że wokół sprawy robi się smród, że przyjeżdża jakiś facet z Warszawy, robi się polityczna sprawa, o której zaraz zacznie mówić "Wolna Europa", na wszelki wypadek tego chłopa zabili. Miejscowy prokurator umorzył sprawę, stwierdzając, że facet wpadł do studni wypadkiem, ziemię wziął, kto miał wziąć, może wybudował na niej wyciąg, może jakiś inny interes. Gdzie dziś są ci partyjnie cwaniacy, ten prokurator, urzędnicy, których rękami bezprawia dokonano? Jeśli jeszcze żyją, to na pewno żyją w dostatku. Co ważniejsze, takie sprawy zdarzają się przecież nadal. Wystarczy porozmawiać z każdym dziennikarzem śledczym, a sypnie przykładami, w których nic nie można zrobić, nic pomóc, bo prokurator orzekł, sąd klepnął, a bywa, że i pokrzywdzeni czy świadkowie poginęli w nieszczęśliwych wypadkach, jeśli nie mieli dość rozumu, żeby w porę odwołać zeznania. Uważam, że ta pierwsza, nieudana sprawa, którą rozpoczął swą działalność publiczną Lech Kaczyński, w jakiś sposób na nim ciążyła. Ciążyła mu świadomość, że po 20 latach zmian tak niewiele się w wolnej już Polsce zmieniło. Jeśli używał często wyszydzanego przez syty i zadowolony establishment III RP słowa "układ", to dlatego, że on, wieloletni działacz opozycji i "Solidarności", dobrze ten układ znał i wiedział, o czym mówi. Krytykowałem tu kiedyś ostro łatwość, z jaką prezydent szafował żałobą narodową. Spotkaliśmy się potem - mimo upływu czasu najechał na mnie za ten tekst mocno, był nim do żywego oburzony. Odniosłem wrażenie, że jego zachowanie jest bardzo szczere, że śmierć pielgrzymów albo górników naprawdę bardzo go obchodziła i uważał za oczywiste, iż tak samo musieli nią być wstrząśnięci wszyscy, że ogłoszenie kilkudniowej żałoby jest w takiej sytuacji czymś bezdyskusyjnym. Wiem, że w moich w ustach nie najlepiej to brzmi, ale Lech Kaczyński, choć właśnie on akurat nie deklamował o miłości i wrażliwości społecznej ani nie udawał trybuna ludowego, był głęboko przejęty losem prostych ludzi, owych "osób starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków", nad którymi taką bezgraniczną wyższość czują polskie "elity", tym bardziej, im więcej mają słomy w butach. I tym także - poza tym, że był mężem stanu, a nie tylko politykiem, i że urząd prezydenta RP potrafił sprawować w sposób godny - w szczególny sposób zasłużył na oddawane mu dziś przez tak wielu Polaków hołdy. Rafał A. Ziemkiewicz