Z przyczyn, których nie rozumiem, do zbierania podpisów nie użyto redakcyjnego komentarza redaktora Lizuta, który wprost kazał krytykującym wyrok całować Michnika w... - nie napisał gdzie, ale z kontekstu wnosić można, że tam, gdzie on sam i jemu podobni zwykli swego guru całować regularnie dla wykazania się wiernością jedynie słusznej linii. Oczywiście, ani w komentarzu Lizuta, ani w kontr-liście stronników Michnika nie ma mowy o odniesieniu się do meritum sprawy. A rzecz jest znacznie ważniejsza niż były guru, od dawna już będący marnym cieniem dawnego "jak Bóg silnego, jak Szatan złośliwego" dyktatora intelektualnych mód. Rzecz jest horrendalna: sąd uznał się w Polsce za władnego, by rozstrzygać, czy wyrażona przez publicystę opinia jest słuszna czy nie, i za będącego w prawie karać za wyrażanie opinii, zdaniem sędziów, nietrafnych. Jest to prawne horrendum, otwierające drogę do tłamszenia wolności słowa obywateli i uniemożliwiania im swobodnej krytyki ludzi wpływowych. Ktoś, kto jak Michnik ma do stałej dyspozycji kancelarię prawną, może teraz kogoś, kogo na prawników za kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie nie stać, zamęczyć na śmierć procesami jeszcze skuteczniej niż to było dotąd. Z dziennikarskiej praktyki znam już sporo przypadków, gdy lokalna władza albo wielka firma korzysta z tej możliwości dla zniszczenia działacza czy dziennikarza, który ją skrytykował. Z wyrokiem na Zybertowicza ta praktyka zapewne stanie się jeszcze bardziej powszechna. Nie jest do pomyślenia na Zachodzie, by ktoś, kto wyrazi opinię, że, dajmy na to, koncern Shell kierując się zyskiem nie troszczy się o środowisko naturalne, został skazany i obciążony rujnującą go grzywną za podanie "fałszywej, zniesławiającej informacji". W Polsce takie orzeczenie stało się, po wyroku na Zybertowicza, zupełnie oczywiste. Nie o Michnika tu chodzi, ale o popsucie prawa i groźny dla obywateli precedens. Wymóg, aby publicysta mógł krytykowaną osobę tylko dosłownie cytować, by miał natomiast zakaz streszczania jej własnymi słowami, jest kompletnym absurdem. Gdyby stosować taką zasadę konsekwentnie, wszelka krytyka prasowa byłaby niemożliwa (ot, choćby "Wyborcza" powinna płacić miliony Ojcu Rydzykowi za wielokrotne twierdzenie, jakoby był on niechętny Unii Europejskiej, Ojciec Dyrektor bowiem nigdy expressis verbis takiej deklaracji nie złożył). Oczywiście, nie jest to możliwe, ale precedens lex Michnik to fantastyczne narzędzie dla wszelkiej maści lokalnych sitw, miejscowych watażków, nie wspominając o wielkich koncernach, do wykańczania stających im na drodze dziennikarzy czy społeczników. Sygnatariuszom kontr-listu "Wyborczej" miłość do idola najwyraźniej odebrała rozum, jeśli nie zdają sobie sprawy z tego, co popierają. A może raczej nie było niczego do odebrania. Rafał Ziemkiewicz