Aktualnie na topie jest straszenie "polexitem". Tak samo jak inne strachy salonów, nikt poza nimi nigdzie tego polexitu nie widział, ale to akurat nie problem - media III RP mają sztukę wywoływania duchów opanowaną do perfekcji. Piszemy o czymś, czego nie ma, potem nasi "dziennikarze" którzy w ramach obsypywania "elit" europejskimi grantami i stażami uwili sobie sobie miejsce w mediach zachodnich piszą tam, powołując się na publikacje krajowe, potem w kraju piszemy "media zachodnie piszą, że..." i bardzo proszę, fantom już nadmuchany. Exemplum - "łamanie konstytucji’. Jakie łamanie konstytucji? Oczywiste i ewidentne. Ale gdzie konkretnie i jaki artykuł złamano? No, przecież wszyscy wiedzą, że konstytucja jest łamana, w gazetach o tym piszą, i to tych zachodnich, to by przecież nie pisali, jakby nie była łamana! Otóż konia z rzędem temu, kto by znalazł jakąkolwiek konkretną wypowiedź kogoś związanego, choćby luźno, ze sferami rządzącymi, która by wskazywała na to, że PiS rozważa wyjście z Unii Europejskiej czy bodaj tylko rozumie, iż trzeba i taki wariant brać pod uwagę. Nic (Niestety - nic, powiem od razu). Cała pisanina o "polexicie" oparta jest wyłącznie na insynuacjach i gazetowych komentarzach. Temu właśnie faktowi zawdzięczam pewną popularność, jaką zdobył mi twitterowy komentarz po odpaleniu przez eurokrację procedury "artykułu siódmego". Komentarz, z konieczności ograniczony do 140 znaków, brzmiał: "Co się tak trzęsiemy nad tą Unią? Wzięliśmy co było tam do wzięcia, więcej nie będzie i czas wypierdzielać, jak sami ułatwiają". Niezawodny Ryszard Petru ogłosił, że jest to "stanowisko PiS", i z taką etykietą moje "ćwierknięcie" poszło w świat, tłumaczone na obce języki i prezentowane jako dowód, że PiS Polskę "wyprowadza z Europy". Udowadnianie, że nie jestem prezesem PiS-u ani jego działaczem, rządem, Sejmem, Senatem ani nawet niczyim rzecznikiem, i że to nie ja rządzę Polską, byłoby poniżej mojej godności - zresztą po co? Skoro Ryszard Petru i różne Guardiany tak uważają, to widocznie "mam tę moc" i ten "rząd dusz". Polska może na tym tylko zyskać. Ale stwierdzenie, że korzyści, którymi kuszono nas do akcesji, już się kończą, to przecież tylko odnotowanie oczywistego faktu. Są co prawda cwaniacy próbujący zapowiedzi, że w następnej "perspektywie budżetowej" nasz region dostanie znacznie mniej "funduszy strukturalnych" powiązać z bieżącą polityką, ale to zwykły propagandowy kit - tak postanowiono już dawno temu, a "brexit" wymusza redukcję jeszcze poważniejszą od założonej. Co było do wzięcia, w większości wzięliśmy, czy nam się to opłaciło, czy naprawdę zyskaliśmy, czy więcej za tę łaskę zapłaciliśmy niż była warta, to osobny temat do dyskusji - ale nawet, jeśli ktoś wierzy, że Unia nas ubogaciła, to w każdym razie już się to stało i nie odstanie. Po co więc mamy w niej trwać za wszelką cenę? Z wdzięczności? Przepraszam, ale to trzeba być idiotą. Już czyja jak czyja, ale nasza, polska historia - zwłaszcza okres II Wojny Światowej i rozstrzygnięć po niej - najlepiej pokazuje, że wdzięczność w polityce międzynarodowej nie istnieje i nigdy nie istniała. Pod jednym względem przyznam rację tym, zdaniem których jeden mój twitt więcej waży, niż zaprzeczające planom "polexitu" wypowiedzi rządzących polityków. Otóż w przeciwieństwie do nich sformułowałem publicznie, jaki mamy w Europie interes i czego od Unii Europejskiej potrzebujemy - a czego nie. Nikt inny - naprawdę, nikt inny poza redaktorem Ziemkiewiczem, uwierzycie? - tego nie zrobił. Upadłe elity wygenerowały jedynie ogólną wizję, w której jesteśmy "brzydką panną bez posagu" i w której po prostu nie ma żadnej alternatywy dla pokornego podporządkowania się "głównemu nurtowi europejskiej polityki" w zamian za prawo ssania unijnego cycka. Elity wschodzące wygenerowały wizję w jakiś sposób symetryczną, równie niekonkretną, w której "wstajemy z kolan", mamy swoją godność i swoje prawa, zwłaszcza prawo do stania kantem, a ssanie cycka nam się należy z racji naszej straszno-chwalebnej przeszłości i z przyczyn moralnych. Ale to tylko mgliste wizje, a nie żadna polityka. Polityka natomiast powinna oprzeć się na prostym założeniu: potrzebujemy Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Potrzebujemy dostępu do europejskich rynków. Nie potrzebujemy natomiast europejskich struktur politycznych i narzucanych przez nie "wartości", będących w istocie anty-wartościami. Możemy się godzić na integracje polityczną tylko na zasadzie ceny płaconej za integrację gospodarczą. Ale jak każda cena - tak i ta musi zostać skalkulowana. Unia Europejska się zmienia, jest już czym innym, niż ta, do której wchodziliśmy, a ta była już czym innym, niż pierwotna wspólnota gospodarcza. Coraz mniej zostaje z założeń, które legły u podstaw tej budowli - a coraz silniejsza jest tendencja do kolonizowania słabszych państw przez silniejsze, wyzyskiwania ich i odzierania z tożsamości. Istnieje - i można go bez wielkiego trudu wyznaczyć - punkt, w którym cena stanie się za wysoka i członkostwo w UE przestanie się opłacać. W mojej ocenie jeszcze do tego punktu daleko, ale jeśli nadal w Brukseli i stolicach unijnych mocarstw rządzić będą ludzie, dla których celem integracji jest to, aby od Gibraltaru po Dniepr i Don powiewały tęczowe flagi, a w ich cieniu niemieckie i francuskie koncerny kroiły bezkarnie tubylców do gaci, to chrzanić taki interes. Czy ja namawiam do "polexitu"? Na razie namawiam, żebyśmy zaczęli o nim poważnie myśleć i mówić. Tak, może być i tak, że trzeba będzie europejskiej wspólnocie podziękować. Nic nie trwa wiecznie. Nie pisaliśmy się na "wartości europejskie", których skutkiem ma być to, żeby Polkom, jak dziś Niemkom czy Szwedkom, odradzano wychodzenie na ulicę i zakładano obrączki z wypisaną po arabsku prośbą "nie gwałć mnie". Wręcz przeciwnie, w umowie akcesyjnej zapewniano nas, że w sprawy obyczajowe organa wspólnotowe nie będą się mieszać. Skoro Unia uznaje dziś tę umowę za nieaktualną, będziemy ostatnimi leszczami, jeśli w porę nie przemyślimy, gdzie jest granica tego, na co się godzić możemy, a gdzie zaczyna się twarde "non possumus". No i, rzecz najważniejsza - jak się rządzić, żeby na ewakuacji z tonącej europejskiej łajby jak najmniej stracić, a daj Boże jeszcze zarobić. To przecież naprawdę kwestia elementarnego zdrowego rozsądku. Którego to rozsądku najserdeczniej wszystkim przy świątecznej okazji życzę.