Jest to warte zastanowienia o tyle, że przesłanki przemawiające za winą Putina w obu wypadkach są identyczne i równie dalekie od "twardych" dowodów. Pewność, że to Putin kazał zlikwidować Niemcowa, płynie z przekonania, że, po pierwsze, Putin to gangster zdolny do każdej zbrodni i niejedną już mający na sumieniu, a po drugie, Niemcow miał u niego przechlapane. Dokładnie to samo stało za przekonaniem tych, którzy od razu po katastrofie w Smoleńsku, jeszcze wtedy, gdy prezydent Miedwiediew proponował powierzenie śledztwa międzynarodowej komisji, jeszcze zanim zaczęły się wszystkie kłamstwa o naciskach, pijanym generale w kokpicie czy kłótni na lotnisku, jeszcze zanim zaczęło się niszczenie wraku i zasypywanie śladów - mówili od razu: to oni zrobili, to zemsta Putina za Gruzję, ludzie, jak możecie wątpić, nie znacie Ruskich, nie znacie Putina!? I przypominali Politkowską, Litwinienkę czy wysadzonych w powietrze heksogenem przypadkowych moskwicinów, których trupy dały Putinowi pretekst do pierwszego z jego imperialnych podbojów: spacyfikowania i ponownego przyłączenia Czeczenii. Zarówno po Smoleńsku, jak i teraz Putin okazywał głęboką żałobę i współczucie. Dziś idzie nawet dalej, nazywając zbrodnię na Niemcowie "hańbą dla Rosji". Zarówno wtedy, jak i dziś obiecał rzetelne śledztwo. Zarówno wtedy, jak i dziś natychmiast znikają świadkowe, kamery miejskiego monitoringu okazują się przypadkiem niesprawne jak lotniskowy radar na Sewiernym, i dzieją się wszelkie inne typowo rosyjskie cuda. A jednak w Warszawie odbiór tej żałoby, obietnic i cudów wtedy i teraz jest krańcowo odmienny. Putin nie zmienił się na pewno. Co się zmieniło w Polsce, że ci sami, którzy gorliwie sekundowali kłamstwom o "przekopywaniu ziemi na metr w głąb", zapewniali, że żaden wrak do niczego nam niepotrzebny, co najwyżej jako pamiątka, i w ogóle na wszelkie sposoby starali się Smoleńsk zbagatelizować, przekonać, że od pierwszej chwili wszystko jest "najboleściwiej oczywiste" - teraz z taką dezynwolturą grzmią, że Putin to drugi Hitler, Mińsk to drugie Monachium, śmierć Niemcowa powinna zbadać międzynarodowa komisja, i wreszcie, co najważniejsze, to, że podporządkowanie całej naszej polityki zagranicznej sprzeciwowi przeciwko Rosji i jej powstrzymywaniu musi być przedmiotem "ponadpartyjnej zgody"? Nie chcę drążyć tematu "tragedii posmoleńskiej", czyli tej wielkiej kompromitacji naszego państwa, jego elit, a w końcu i szarych obywateli w starciu z ruską brutalnością - pisałem o tym wielokrotnie. Przypomnę tylko, że kluczem do zrozumienia jest jedno słowo: strach. A mówiąc ściślej, kilka różnych strachów. Tusk i jego ekipa bali się, że przyjęcie wspomnianej propozycji Miedwiediewa, by umiędzynarodowić śledztwo, odsłoni ich ocierające się o zdradę państwa knowania z Putinem w celu ogrania i upokorzenia własnego prezydenta; a przy okazji jeszcze postawi pytanie o odpowiedzialność za bezmiar zadawnionych zaniedbań i bałaganu w organizacji lotów najważniejszych osób w państwie. Elity opiniotwórcze, wszystkie te Michniki, Kutze, Olbrychskie etc., bały się do usrania (sorry, tak właśnie było i nie da się tego powiedzieć ładniej), że - jak to ujął redaktor Miecugow - "podniesie łeb demon polskiego patriotyzmu", że męczeństwo Kaczyńskiego, jego wawelski pochówek i tłumy na Krakowskim Przedmieściu przyniosą zwycięstwo "IV Rzeczpospolitej", która dobierze się dotychczasowym elitom do stołków i tej najważniejszej części ciała, która na nich spoczywa. Wreszcie, szerokie masy Polactwa przestraszyły się "wojny z ruskimi", do której musiałoby dojść, gdyby przyczyny katastrofy uczciwie zbadano, i gdyby to badanie przyniosło takie wnioski, na jakie z bezczelnym poczuciem swej siły wskazywali Rosjanie całym swym postępowaniem po tragedii. W atmosferze tego wielkiego strachu łatwo było Antygonę opluć i wyrzucić za drzwi, wątpliwości zakrzyczeć, a ofiary i ich bliskich propagandowo zgnoić. W sprawie Niemcowa nie ma strachu, przynajmniej w elitach. Jest luzik i poczucie bezpieczeństwa - nam przecież nic się nie stanie, jesteśmy częścią NATO i Unii. A Niemcow nie był z PiS i żadne tłumy nie wylegną się o niego ujmować, gdyby zresztą wyległy, to III ani IV RP nic z tym nie mają wspólnego. Można więc spokojnie oddać się temu, co medialne zaplecze władzy najbardziej kocha: chóralnemu prezentowaniu jedynej słuszności. Pryncypialnie potępiać ruskiego dyktatora i jego ohydny reżim, pouczać wyłamującego się z antyputinowskiej jedności Orbana czy sprzedających Rosji broń Czechów, serce krwawić, duszę krwawić i tak dalej. Jeden ze znajomych ma psa, który podczas spacerów bardzo groźnie i bojowo warczy na większe psy. Pewnego razu, opowiadał mi ze śmiechem, zrobił eksperyment - gdy pies najbardziej się pienił i wyrywał z bezpiecznej odległości do rotweillera, spuścił go ze smyczy. I wtedy jego pupil nagle zamilkł, a potem przestraszony schował się za nogi swego pana... Cysterny pomyj wylali politycy PO i jej media na Kaczyńskich za "pobrzękiwanie szabelką", jak szyderczo nazywano starania śp. prezydenta o zbudowanie antyrosyjskiego bloku z Polski, Gruzji, Ukrainy i państw bałtyckich. Ale tamta polityka, nawet jeśli chybiona, obliczona była na jakąś konkretną korzyść dla kraju. Pyskówka o rolę Rosji w wyzwalaniu Auschwitz, w którą zaangażował się cały rządowy agit-prop, jest zupełnie o nic, tylko dla samego szumu i dla wspierania pana Schetyny w tym, co powiedział, bo coś chciał jako minister powiedzieć (niestety, na pytanie, jak długo nasz minister z frakcyjnego parytetu zbiera doświadczenia w polityce międzynarodowej, odpowiedzieć trzeba pytaniem: a która to godzina?). I to samo można powiedzieć o całej polskiej polityce wschodniej. Gdy mieliśmy na bieg wydarzeń jakiś wpływ, polski minister straszył Ukraińców, że jak się nie podporządkują Janukowyczowi, to wszyscy będą martwi. Pyskujemy teraz, gdy nasz głos zupełnie się nie liczy i gromkie słowa niczego za sobą nie pociągają. Pyskujemy, jakbyśmy naprawdę nie rozumieli, że cały Zachód, analizując dostępne dane, po prostu głęboko nie wierzy w zdolność Ukrainy do przeciwstawienia się Putinowi, a że polityka nie polega na inwestowaniu w źle rokujące interesy, tylko przeciwnie - dawno już na jej suwerenności i integralności postawił krzyżyk. A moralne wzmożenia zawsze miał, ma i będzie miał w de. Bardzo jesteśmy antyputinowscy teraz, kiedy nic z tego nie może wyniknąć. Za bardzo, by nie dało się zauważyć, że buńczucznością w sprawach czysto symbolicznych rekompensujemy sobie niedawną tchórzliwość w sprawach żywotnych. W chwili próby, jaką była gra o to, czy katastrofa w Smoleńsku zostanie zbadana według cywilizowanych standardów, czy nie, dostaliśmy przez pysk i podkuliliśmy ze skamleniem ogon. Teraz nawet pan Bogdan Klich opowiada portalowi braci Karnowskich, że żaden uczciwy Polak nie wierzy Ruskim już od XVII wieku, że raport Anodiny to był pic i polityczna hucpa, i w ogóle... Bo teraz nic z tego nie wynika, i elity mają błogie przekonanie, że wyniknąć nie może. W czym się, mówiąc nawiasem, mylą... Łatwość, z jaką każdy może puścić z dymem warszawski most albo wejść do wodociągów i dowolnie przyprawić milionowi ludzi wodę pitna czy z pierwszej z brzegu awionetki opylić ich dowolną substancją (by przypomnieć tylko dwie dziennikarskie prowokacje "Superexpressu") pokazuje, że dla ponownego zdzielenia nas przez pysk Putin ani ktokolwiek inny nie potrzebuje naprawdę żadnych czołgów ani szczególnych nakładów finansowych.