Słowem, nasza służba zdrowia przypomina lazaret na okręcie Nelsona, gdzie siedział facet z okrwawioną piłą i tylko odrąbywał znoszonym do niego rannym kończyny, bo żadnym innym środkiem leczniczym niż przyżgnięcie kikuta we wrzącej smole nie dysponował. Czym się różni Polska od krajów zachodnich? Owoż tym, że na Zachodzie, gdzie jeszcze istnieją jakieś resztki "opinii publicznej", taka sytuacja wywołałaby co najmniej pytanie, kto jest fatalnemu stanowi rzeczy winien. A u nas - no cóż, wiadomo, że jest, jak jest... Komu się zdarzy choroba w rodzinie, ten poprzeklina, ponarzeka i tyle. Komu się nie zdarzy, guzik go to obchodzi, bo myśli, że będzie zdrowy zawsze. Cukrzyca to choroba cywilizacyjna, jeśli wierzyć specjalistom, dotyka dwa, trzy miliony rodaków, z czego połowa o swej chorobie nie wie i jej nie leczy (gdzie niby?). Na to wszystko mamy pięć specjalistycznych poradni leczenia jednego z najczęstszych skutków długotrwałej hiperglikemii. Diabetologów jest oczywiście więcej, ale jeśli chcemy się do nich dostać w trybie NFZ-owskim, czas oczekiwania na pierwszą wizytę trwa wystarczająco długo, by zanim do niej dojdzie nie tylko podpaść pod amputację, ale nawet wykorkować. Czepiłem się akurat cukrzycy, powie ktoś - no to dobrze, porozmawiajmy, dajmy na to, o opiece psychiatrycznej. Też o niej ostatnio pisano, bodaj na okoliczność raportu NIK, a nie jest łatwo napisać o czymś, co praktycznie nie istnieje. Kto ciekaw, niech gugla, komu się nie chce, niech obejrzy sobie pierwsze sceny sławnego "Amadeusza" - tak mniej więcej, jak w tym filmie, polska psychiatria wygląda do dziś. A jak ktoś już jest przy guglu, niech sprawdzi, ile wynosi aktualny rekord terminu wizyty u lekarza specjalisty, bo ja odpadłem, gdy było to coś koło roku 2025... W związku z tym wszystkim mam dla Państwa wiadomość, która wielu kompletnie zaskoczy. No, może nie moich stałych czytelników - ale zapewniam, jeśli Państwo zechcecie puścić ją dalej, w gronie znajomych, niechybnie spotkacie się ze zdumieniem. A mianowicie: Ewa Kopacz nie przyszła na stanowisko premiera prosto z Szydłowca. Po drodze była przez pełną, czteroletnią kadencję ministrem zdrowia. I to właśnie za jej kadencji przeprowadzono "reformę" leczenia rodzinnego, która poskutkowała spiętrzeniem wieloletnich kolejek u specjalistów. To wtedy też poczyniono na leczeniu i refundacjach bezładne "oszczędności", których skutkiem jest likwidacja wielu poradni i specjalistycznych placówek. I pani Kopacz była bardzo dumna, że dzięki tym oszczędnościom i dzięki drastycznemu ograniczeniu refundacji leków dla chorych przewlekle zdołała pozytywnie odpowiedzieć na apel-rozkaz premiera Tuska o znalezienie (kto jeszcze pamięta?) "cięć" służących walce z kryzysem - tym, co go nawiasem mówiąc przecież nie było. Uwierzy ktoś? Dzielna doktor Ewa - opiekuńcza matka narodu, "twarda kobieta", co to nie zemdlała w Smoleńsku i nie uciekła, osobiście asystując w sekcjach zwłok, których nie było, i w przekopywaniu ziemi - ma coś wspólnego z tym całym, z przeproszeniem, bardakiem, jakim jest publiczna służba zdrowia i system jej finansowania. Państwo o tym wiedzieli? No to jesteście wyjątkiem. Bo z opublikowanych w mijającym tygodniu wyników badań opinii publicznej wynika, iż fakt kierowania przez obecną premier przez cztery lata resortem chorób w ogóle nie został przez większość wyborców odnotowany! Statystyczny Polak najbardziej chyba ze wszystkiego niezadowolony jest ze służby zdrowia i z jej obecnego ministra - tak samo, jak najbardziej był z ministra zdrowia niezadowolony, kiedy była nim Kopacz właśnie. Ale zupełnie nie kojarzy problemów ze zdrowiem z ministrem, a ministra z konkretną osobą. Co tam zresztą ministrowanie, od którego oddzieliło Ewę Kopacz kilka lat sprawowania funkcji marszałka Sejmu - a to funkcja bardzo w sensie marketingowym bezpieczna, trzeba naprawdę talentu Radosława Sikorskiego, by sprawując ją zwrócić uwagę wyborców za swoje istnienie. Wydaje się, że na wizerunek Ewy Kopacz nie ma wpływu już nawet beznadziejna paplanina na warszawskiej Politechnice czy splątany krok na berlińskich czerwonych dywanach. Gdy miałem okazję spytać o to jednego z autorów tych badań, odparł, że "wyborca ma pamięć złotej rybki" i to nie jest przecież żadna sensacja, przeciwnie, rzecz ogólnie wiadoma. Mogłem tylko zaprotestować przeciwko przymiotnikowi złota. Złota Rybka spełniała wszak życzenia, a nie sama była ich spełnieniem. A ta zbiorowa złota rybka, jakim jest polski wyborca, ze swoją beznadziejnie krótką pamięcią i zerowymi oczekiwaniami od państwa i rządu, to przecież spełnienie marzeń naszych postkolonialnych elit o pogłowiu, z którego żyją - bezwolnym, ogłupionym, dającym się do woli strzyc, doić i łupić ze skóry, a jeśli już zdolnym do jakiegokolwiek sprzeciwu, to wyrażającego się wyłącznie w ucieczce. Po ćwierćwieczu demokracji coraz trudniej wierzyć, że jej zaprowadzenie w tym do cna zdeprawowanym i wyniszczonym przez komunę kraju było dobrym pomysłem... Rafał A. Ziemkiewicz