Ale oczywiście polityczny marketing nakazuje, że jak PiS mówi "czarne", to każdy działacz PO musi się nadąć, skrzywić i wycedzić, że PiS to chorzy idioci i w ogóle nie warto dowodzić, że białe. Stąd więc przedstawiciele siły rządzącej w mediach natychmiast orzekli, że chore nie jest państwo, tylko Jarosław Kaczyński. Tymczasem siłą rozpędu akurat wypadło, że Donald Tusk ogłosił wielki plan walki z biurokracją, jako główną obietnicę swych rządów w kolejnej kadencji. Z jednej więc strony szef oznajmia, że Polskę dławi hydra biurokracji, z drugiej jego totumfaccy szydzą, że tylko chory idiota widzi w Polsce jakieś przerosty biurokracji. A z trzeciej tłum lemingów nie widzi żadnej sprzeczności. Normalka. Wszystko to, co dziś piętnuje PiS w swoim raporcie, piętnowała już swego czasu i PO - wtedy, gdy po aferze Rywina szła wespół z PiS do władzy. Wtedy Tusk mówił o Układzie, zgniliźnie i potrzebie oczyszczenia (proszę zerknąć w wywiady z epoki) i potrzebie budowy IV RP, a jego współpracownicy podkręcali retorykę, zapowiadając "szarpanie cuglami". Potem Tusk podjął decyzję, że nie będzie brał władzy w koalicji z Kaczyńskimi, bo wynik wyborczy uczyniłby go w tej koalicji słabszym partnerem, tylko zagra o całość jako totalna antypisowską opozycja - głosił więc, że PiS się uwikłał w układy, że nie oczyszcza i nie walczy z patologiami Rywinlandu, i że dopiero on to zrobi, on zbuduje IV Rzeczpospolitą naprawdę (proszę zerknąć w wywiady z epoki). Nadal więc głosił o chorym państwie, tak długo, aż nastrój społeczny się zmienił. Dopiero wtedy Tusk zrobił zwrot o 180 stopni i z radykalnego krytyka III RP zmienił się w jej zajadłego obrońcę; tak, że gdy dorwał się władzy, od lat stara się niczego nie ruszać, niczego nie zmieniać, no, chyba, że już naprawdę rozpaczliwie potrzebuje kasy. I po tych pięciu latach, w czasie których żadne istotne zmiany się nie dokonały, nagle się okazuje, że państwo, wtedy chore, patologiczne, gnijące i całkowicie do przeróbki, dziś jest tak świetne, że tylko chory może to kwestionować. Pewien telewizyjny magnat z USA miał powtarzać: "pogarda dla widza zawsze owocuje wzrostem oglądalności". PO przyzwyczaiło się, że im śmielej zakłada, iż wyborcy są stadem kompletnie wymóżdżonych baranów, tym bardziej jej to punktuje. Więc w sumie nie ma się co dziwić. Zamiast się więc dziwić, zwróćmy uwagę na pouczające zestawienie tego, co u Tuska wolno, a co nie. Partyjny sąd wylał właśnie posła Węgrzyna. Poseł Węgrzyn, jak pamiętamy, jako jedyny odpowiedział pozytywnie na lesbijską kampanię reklamową "niech nas zobaczą", w ramach której panie o takich preferencjach żądały od społeczeństwa, by na nie patrzeć. Węgrzyn oznajmił, gdzieś zresztą w biegu i chyba w swoim "subiektywnym przekonaniu" żartem, że on, owszem, chętnie by popatrzył, dziennikarz zrobił z tego newsa, i "powstało wielkie poruszenie", właśnie zakończone "wyświeceniem" posła z partii. Zwracam uwagę, że nikt w PO nie wspomniał nawet o wyrzuceniu z partii "Mira" Drzewieckiego choćby za nazwanie Polski "dzikim krajem". Nie mówiąc już o aferze hazardowej. No, ale Węgrzyn jest w sumie nikim, a "Drzewko" byłym skarbnikiem PO z czasów, kiedy jeszcze Tusk nie brał budżetowych subwencji (i nawet zapierał się, że ich nigdy nie weźmie) więc pewnie gdyby się poczuł dotknięty, mógłby nam dużo opowiedzieć, skąd panu premierowi nogi wyrastają. Pamiętają Państwo jeszcze, za co wyrzucony został z partii senator Misiak? No, ale Misiak też był nikim, w przeciwieństwie do "Chlebka", który jest takoż pod ochroną, jak "Drzewko". A pamiętają Państwo, za co wyleciał z ministrowania pan Ćwiąkalski? No, ale on nie był, jak - nomen omen - Grabarczyk polskiej infrastruktury szefem istotnej dla partii i potrzebnej Tuskowi w wewnętrznych rozgrywkach koterii, zbudowanej na zatrudnieniu w podległym sobie resorcie dziesiątek, a może nawet setek krewnych i znajomych różnych peowskich cwaniaczków. Co do samej partii rządzącej, około 300 osób wylano z niej osobistą decyzją Tuska za angażowanie się w działalność rozmaitych komitetów lokalnych. Partia, która bajerowała, że będzie "platformą" dla działań obywatelskich, dla aktywności lokalnej, karze surowo za wyłamywanie się z szeregów. Żadna tam aktywność obywatelska - wódz śle w teren swoich przedstawicieli, a miejscowi, jeśli chcą zasłużyć na posady, muszą karnie ich wspierać, albo won ze dwora. Na tym polega ta zawarta w nazwie "obywatelskość". Aha, no i jeszcze na tym, żeby zawsze mówić odwrotnie niż Kaczyński. Jak prezes PiS stwierdzi, że dyskonty są sklepami dla biedoty, to punktem honoru każdego nachapanego staje się natychmiast publicznie zapewnić, że on sam kupuje w "<a class="textLink" href="https://geekweek.interia.pl/marki-i-produkty-biedronka,gsbi,3672" title="Biedronce" target="_blank">Biedronce</a>", że w ogóle "Biedronka" jest de best, a wyrób seropodobny z barwionej kurkumą parafiny po 5,99 w promocji pod butelkę Chateaux La Patique to jego codzienny ulubiony zestaw. I więcej już ruszać mózgownicą nie trzeba.