W ogóle nie było Ryszarda C. w biurze PO. Ale jakie to ma znaczenie, skoro przez kilka dni wszystkie prorządowe media trąbiły, jakie to śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad politykiem PO (w istocie żadne - akurat Niesiołowskiemu każda kula by się od głowy po prostu odbiła, nie zostawiając nawet zarysowania) i jak bardzo dowodzi to, że Ryszard C. nie chciał wcale zabić działacza PiS, tylko jakiegoś polityka w ogóle, najlepiej z PO, co dowodzi z kolei, że, jak od razu wspomniane media wiedziały, winnym całej sprawy jest Jarosław Kaczyński. Sprostowanie może gdzieś tam przemknie przez ostatnie strony i Internet. A może i tego nie? Jakoś to nie rozśmieszyło żadnego z wesołków, którzy tak licznie pojawiają się w mediach, gdy jakaś wpadka trafi się komuś spoza salonów. Pomór jakiś? Narodowa depresja? Gdybyż to poprzedni prezydent na konkursie chopinowskim zapragnął przed całym światem chlasnąć erudycją i zacytował, że "muzyka Chopina jest jak armaty ukryte w krzakach" (w oryginale było "armaty ukryte w kwiatach"), to by gugle pękało od cytatów i komentarzy, jak w wypadku ZOMO, Gabonu czy "innych szatanów". A tu - cisza i spoko. Prezydent nie prezydent, co tam, przecież to tylko Bronek, substytut (mówiąc językiem prawniczym) Donalda, wszyscy wiedzą, że na umyśle nietęgawy i co gębę otworzy, to coś palnie, ale jakoś nikogo to nie śmieszy, nikogo nie oburza. A ileż było śmichu i wicu z "kmiotów Kaczyńskiego", jakie to jaja - kto pamięta - że państwo angażuje policję i prokuratury w ściganie jakiegoś bezdomnego za zacytowany wyżej tekst? A tu proszę, przemknęła przez łamy odzyskanego niedawno przez władzę "Wprost" informacja o udaremnieniu przez odnośne służby próby zamachu na prezydenta Komorowskiego! Jakoś mało kto, poza lokalną gazetą, podchwycił trop, wiodący ku historii doprawdy fascynującej. Oto pewien emeryt z Surmin koło Bań Mazurskich mruknął coś tytułem komentarza podczas oglądania Komorowskiego w dzienniku telewizyjnym, akurat w czasie, gdy inkasent z elektrowni sprawdzał mu licznik. Inkasent czym prędzej pognał z "doniesieniem obywatelskim" na policję, że był świadkiem przygotowań do zamachu na najjaśniejszego substytuta, i że oparł się namowom włączenia w spisek, na dom emeryta zwaliły się brygady śledcze i antyterroryści w poszukiwaniu broni, a prokuratura wszczęła z urzędu "postępowanie w kierunku podżegania do zamachu na głowę państwa, czyli zbrodni zagrożonej karą od 12 do 25 lat pozbawienia wolności lub dożywocia". Jaja, powie ktoś? Nic podobnego, temat czegoś nie chwycił. Albo dopalacze. Wielka tuskowa pokazucha skończyła się tak, jak musiała - dopalaczowy biznes przeniósł się za granicę, niedaleką, bo do Słowacji, tam się rejestruje i płaci podatki, bez przeszkód wysyłając na dowolnie wskazany w Polsce adres legalne w świetle unijnego prawa "produkty kolekcjonerskie", i wszystkie sanitarne, BHP-owskie i dwu-płciowe inspekcje pana premiera mogą mu skoczyć. Wydawałoby się, jest powód się zaśmiać. Ale i ten temat jakoś mało kogo bawi. Albo służba zdrowia. Kiedy pani minister Kopacz (ta, co opowiadała z sejmowej trybuny, jak to w Smoleńsku przekopywano cały las "na metr w głąb") w lizusowskim prorządowym radiu miota gromy na dyrektorów szpitali, że nieodpowiedzialnie, na złość rządowi, wykonują wszystkie przewidziane limitem zabiegi na początku roku, a potem zgłaszają się po dodatkowe pieniądze do NFZ - to, jako żywo, zupełnie jakbym słyszał gierkowskich propagandystów pomstujących na społeczeństwo, że "masowo wykupuje" towary ze sklepów, samo w ten sposób powodując braki w zaopatrzeniu, na które potem narzeka. Śmieszne? Chyba tylko dla mnie. (Tak a propos, polecam uwadze mój nowy konkurs!) Natomiast prawdziwy przebój udał się jednemu z tzw. "młodych kabaretów" (lubię tę nazwę; skutecznie rozbiła ona nieaktualną już zbitkę frazeologiczną "stary chałturnik"). Skecz, jak wszystkie udane żarty III RP, dotyczy Lecha Kaczyńskiego, przy czym fakt, że Lech Kaczyński już nie żyje i że zginął w okolicznościach bardzo tragicznych bynajmniej nie osłabia jego vis comica, a wręcz ją wzmacnia, bo żarcik dzieje się w wawelskiej krypcie. Jeden kabareciarz odgrywa rolę Mickiewicza, drugi Piłsudskiego - wchodzi trzeci, odgrywający rolę Kaczyńskiego, i mówi, "cześć, jestem tu nowy", na co tamci dwaj odpowiadają mu: "spier... stąd!". A dalej? Dalej już nie trzeba nic, publika z radochy sika pod siebie, a potem się w tym tarza. Żart jest reklamowany jako, oczywiście, "ostry" i - jakże by inaczej - "odważny". Odwaga to słowo klucz w myśleniu tak zwanego "młodego, wykształconego, z dużego miasta". Można dyskutować, czy prezes PiS zasługuje na krytykę czy nie, czy jest groźny, czy śmieszny - ale jest poza wszelką dyskusją, że lżenie i wykpiwanie go dowodzi niezwykłej odwagi. Ta odwaga i zachwyt nad nią cementuje cała wspólnotę, i nie ma tygodnia, żeby ktoś nie wystąpił odważnie z pochwałą odwagi, jaką wykazał się ktoś, dołączając do odważnego poniewierania Kaczorami, i tym martwym, i tym jeszcze, mimo wszystkich składanych mu serdecznych życzeń, żywym. Sto tysięcy innych rzeczy przyszło by mi do głowy jako komentarz, na przykład, dołączenia Normana Daviesa do chóru autorytetów przestrzegających przed Kaczyńskim jako faszystą i zagrożeniem dla demokratycznego ładu - ale nie przyszłoby mi do głowy, że w ten sposób brytyjski historyk dał dowód odwagi. A na przykład publicyście "Newsweeka" przyszło do głowy właśnie i jedynie to! I to różni jego, intelektualistę rodem z giewu, ode mnie, starszego, słabo wykształconego i ze wsi: trzeba intelektualisty, by dostrzec, jaka to odwaga krytykować lidera PiS w kraju, gdzie jego zdecydowani wrogowie sprawują godności premiera, prezydenta i marszałka Sejmu, kontrolują wszystkie właściwie wyższe urzędy i 90 procent mediów. Trzeba doprawdy umieć dostrzec, jaka to bezkompromisowość i śmiałość! - doprawdy godna kontynuacja tej, którą opiewał śp. Jacek Kaczmarski w "Marszu intelektualistów" (dedykacja dla Daniela Passenta) czy "Artystach" (dedykowane Andrzejowi Wajdzie). Ale nie myślcie Państwo, że kryteria odwagi są niezmienne. Do wczoraj jeszcze, jak się wydaje, szczytem odwagi i nonkonformizmu było cytowanie Palikota i stawanie w obronie tego powszechnie prześladowanego i szykanowanego za swą bezkompromisowość bojownika o wolność słowa i żartu. Tymczasem wystarczyło, że Palikot pożegnał się z partią rządzącą, a niemal z dnia na dzień przestał być wzorcem odwagi i śmiałości w "oczyszczającym błazeństwie". On sam chyba nie rozumie, co się stało. Kiedyś wystarczyło jedno zdanie na blogu, by był tematem dnia. A teraz nawet jego przechwałki, że pikiety urządzone pod siedzibami biskupów były największym zwycięstwem nad Kościołem "od dwudziestu pięciu lat" (czytaj, od utopienia w Wiśle księdza Popiełuszki) przeszły bez echa. Przyzwyczaił się Palikot do myśli, że jest popularny, a tu guzik prawda - popularny był nie on, tylko wodzirej zarządzający rechotem na tuskowym grill-party. Gdy tę funkcję stracił, obchodzi już tylko parę tysięcy antyklerykalnych świrów i przysłowiowego psa z kulawą nogą. Co pozostaje Palikotowi? Moim zdaniem, trzeba tu odwagi. Zacząć opowiadać o swoim onanizmie (jest o czym, sadząc po twarzy), ściągnąć przed kamerą gacie i pokazać, oczywiście, powołując się przy tym na Gombrowicza i jego Albertynkę. Debacie publicznej III RP już i tak nic nie może zaszkodzić, a może się uda odzyskać zainteresowanie? Palikot, co się obcyndalasz, głupiej niż dotąd i tak już nie wypadniesz - ściągaj gacie, filozofie z Biłgoraja! Rafał Ziemkiewicz