Komisja Europejska oznajmiła, badając kwity z polskich ministerstw, że korupcja przekroczyła u nas poziom, który Unia jest w stanie tolerować, wstrzymała fundusze na cyfryzację i zobowiązała Polskę do "zlikwidowania nieprawidłowości". Wtedy - kto pamięta? - podniósł się straszny krzyk i stało się jasne, że ktoś, mówiąc dosadnie, musi beknąć. Kto, tego Bruksela nie przesądzała - ona nie zajmuje się działalnością śledczą, a jedynie tym, co widać w ogólnym rozliczeniu. Sądzę, że od tego czasu trwała intensywna krzątanina, mająca na celu odpalenie afery w sposób możliwie najlepiej kontrolowany i ukierunkowanie siły eksplozji tak, aby wysadziła tylko wybranego kozła ofiarnego. Dziś nie ma już wątpliwości, że tym kozłem ofiarnym ma być polityczny patron Witolda D., Grzegorz Schetyna. Nie żebym go żałował, ale robić z niego jedynego cwaniaczka w rządzącej sitwie to naprawdę niezasłużone deprecjonowanie pozostałych, w końcu, jak widać, jeszcze cwańszych, skoro potężny niegdyś Schetyna dziś ledwie zipie. Plan, jak się zdaje, jest taki, żeby punktowo wyczyścić sprawę w cyfryzacji, postraszyć cwaniaczków w innych resortach, by żądali mniej i brali bardziej dyskretnie, wykazać się w Brukseli, tutaj pozamiatać, i dzięki temu wszystkiemu pozostać. Ot, powtórka z afery hazardowej na wiele większą skalę. Silnym atutem w ręku Tuska są wciąż zdyscyplinowane media rządowego agit-propu. Popatrzcie, z jakim poświęceniem przekonuje on od paru dni, że zatrzymania przez CBA i zarzuty zagrożone wieloletnim więzieniem to pikuś, a jedyną godną naszej uwagi aferą jest niezapłacenie przez posła PiS podatku od prywatnej pożyczki. No i jak intensywnie zajmują naszą uwagę "nowym otwarciem" i oblewaną tonami lukru nową-starą twarzą rządu. Zasłonięcie się przez Tuska panią Bieńkowską jest zrozumiałe, zważywszy, że jest to jedyny minister, który przez 6 lat nie zanotował spektakularnej wpadki. Umie zbilansować lewą kolumnę z prawą, wypełnić unijne kwestionariusze tak, by nie wróciły do poprawek, i to jest uważane za ogromny sukces (bo jeśli mierzyć skuteczność "rozwoju regionalnego" pytaniem, czy rzeczywiście unijne fundusze zostały wydane w sposób zmniejszający rozziew pomiędzy "Polską A" i "Polską B", już tak różowo nie jest). Ale zastawienie się Bieńkowską ma także ten dodatkowy sens, że jest ona dysponentem ogromnych jak na polski rynek reklamowy pieniędzy na "promocję UE" - milionów euro, które dystrybuuje pomiędzy wierne władzy stacje i tytuły. Symboliczny był numer "Gazety Wyborczej" pełen zachwytów nad nową wicepremier, uzupełniony reklamową wkładką, w której jej resort wykupił co najmniej 14 z 20 stron. Gdybyśmy od przedstawicieli samej "Agory" nie wiedzieli, że w spółce tej (wykazującej za pierwsze 3 kwartały 2013 r. straty 11 mln złotych) istnieje "chiński mur" pomiędzy działem reklamowym a redakcją, moglibyśmy sobie coś pomyśleć. Zwłaszcza w kontekście nie tak dawnego artykułu Jerzego Baczyńskiego, w którym naczelny "Polityki" dał był wyraz irytacji sposobem wymuszania przez resort pani Bieńkowskiej określonych treści w zamian za transferowane do mediów europieniądze. Możliwe, że dziś Baczyński pluje sobie za ten tekst w brodę, widząc, kto i gdzie się nań powołuje, ale fakt faktem, że "Polityka", o ile mi wiadomo, pozostaje wciąż (mimo współzaangażowania w finansową katastrofę, jaką jest Tok FM) na plusie, w przeciwieństwie do wspomnianej "Agory" czy TVN, które na sprzedaży tuskowej wazeliny wychodzą już jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Wszystkie nadzieje utrzymania się przy władzy przez obecną szajkę opierają się więc na założeniu, że media zdołają wystarczającą część społeczeństwa utrzymać w stanie otępienia i ogłuszenia, w którym akceptuje ono argument "jesteśmy, jacy jesteśmy, rządzimy, jak rządzimy, ale i tak lepiej my niż PiS, który Polskę podpali". Wierne kadry nie zawodzą - wystarczy popatrzeć, w jakim szale uwijają się z zachwalaniem "zrekonstruowanego" rządu Lis, Paradowska, Kuźniar i inne "pluszaki". A jednak efekt jest jakby marniejszy. Kolejne próby rozpętania wojny smoleńskiej - "przecieki" z prokuratury na ekspertów Macierewicza, prowokacje z bydgoskim mostem czy zawieszeniem Rońdy - najwyraźniej nie dają rezultatów. Ba, PiS wręcz zmienił narrację, prezes wymawia się na spotkaniach od pytań o przyczyny tragedii formułą "dopiero gdy zdobędziemy władzę, będzie można to wyjaśnić", a Antoni Macierewicz oburza się na "tefałenowskie kłamstwa" jakoby kiedykolwiek mówił o zamachu. "Rekonstrukcja" też okazała się śmiechu warta, nie udało się nawet ukryć, że nowi ministrowie propozycję objęcia resortów dostali w przeddzień jej ogłoszenia, i nawet najbardziej zajadli chwalcy Tuska nie są w stanie wyjaśnić, dlaczego Jacek Rostowski, do poniedziałku genialny, ceniony na świecie i stanowczo - o czym premier gniewnie zapewniał aż dwukrotnie - nie do zastąpienia, we wtorek okazał się jednak niegodnym. Przede wszystkim klapą okazał się wybrany przez Tuska generalny "kurs na lewo". Tu, muszę przyznać, myliłem się - sądziłem, że przedwcześnie deklarując się jednoznacznie jako przyszły koalicjant PO, Leszek Miller dokonał klasycznego "zaszycia się w worku z trupem", tymczasem, jak na razie, zbliżenie tych partii otworzyło przepływ elektoratu z PO do SLD - niebawem SLD zajmie w sondażach drugie miejsce za PiS. Rację miał więc Roman Giertych, wieszczący, że umizgi do lewicy partię Tuska w oczach wciąż raczej tradycjonalistycznego polskiego społeczeństwa wykończą. I oby spełniła się i druga część tej przepowiedni byłego szefa LPR. Jak mówił Marek Kochan, pijar jest jak pudrowanie twarzy. Żeby był w ogóle możliwy, trzeba mieć twarz do upudrowania - w powietrzu mejkap nie zawiśnie. Rządowa propaganda wciąż jest potężna, wciąż pracuje na pełnych obrotach, wciąż tumani i straszy "smoleńskimi podpalaczami" i "brunatnym zagrożeniem", ale przypomina to końcówkę lat osiemdziesiątych, kiedy nawet najbardziej skomuszałe komuchy nie umiały nawet siebie samych, we własnym gronie, przekonać, że ich władza ma jeszcze jakąś przyszłość i cokolwiek pozytywnego może zrobić. Jeśli wyciśniemy całe "rekonstrukcyjne" ględzenie, całą "konwencję programową" PO i przemowy Tuska wymachującego kartkami, na których jakoby zapisany miał "konkretny strategiczny plan", to co zostanie? Obietnica pieniędzy z Unii. "Trzysta miliardów", "nawet więcej niż się spodziewaliśmy", to już właściwie jedyna obietnica, jedyny przedmiot owego "konkretnego planu", w którym oczywiście nie ma żadnego konkretu, tylko same ogólniki i chciejstwo. Uzyskanie pieniędzy z Europy i festiwal ich wydawania - na tym się zamknął horyzont III RP. Kto chce, niech śni dalej. Trzysta miliardów rozłożone na pięć lat to zaledwie kilka procent polskiego PKB. A te trzysta miliardów to przecież na razie obietnica, a nie konkretne, przyznane fundusze, to górny pułap tego, co Unia może dać, jeśli zechce. A zechce, jeśli te pieniądze zostaną przeznaczone na cele przez nią wskazane i wydane w sposób przez jej urzędników określony - więc gdyby nawet Tusk miał rzeczywiście na tych swoich kartkach jakieś konkretne plany, to i tak realnych dysponentów obiecanej kasy one nic nie obchodzą. Unia da na to, co jej się opłaca - jak na razie, na przykład, z każdego unijnego euro wydanego na drogi, 60 centów wróciło do firm zachodnich, a w kwocie 300 miliardów, której wyżebraniem tak się władza chwali, duże sumy przeznaczone są na kompletnie nam niepotrzebne bzdety, na przykład na zakup produkowanych w Niemczech urządzeń do wyłapywania z powietrza i zakopywania pod ziemią dwutlenku węgla. "Nadmierne poleganie na funduszach zewnętrznych jest zawsze dowodem na nierealistyczny osąd sytuacji... prawdziwe wyzwanie dla reformatorów to sprawić, by krajowy kapitał pracował dla krajowej gospodarki"... Te verba veritatis wyrwały się nie komu innemu, tylko Radosławowi Sikorskiemu, ministrowi rządu Tuska, i to temu, który obok premiera i komisarza Lewandowskiego występował w "durnych raczej" (jak przyznał potem Lewandowski) spotach wyborczych obiecujących unijne miliardy, jeśli PO wygra. A dalej jeszcze otwartym tekstem mówi minister to, co dla znających rzeczy jest oczywiste, ale w oficjalnej propagandzie stanowczo wypierane, że okrzyczana pomoc dla Grecji (w którą nas pan premier też pakował) nie była wcale pomocą dla Grecji, tylko - via grecki rząd - dla unijnych banków. Dobrze, że ministrowi zdarzy się czasem mieć gorszy dzień i pogadać z dziennikarzami szczerze. Szkoda, że media nie potrafią wskazać, iż ten mechanizm pomocy - przez "dotowany" rząd z powrotem do swoich kieszeni - niekoniecznie dotyczy tylko Grecji. I że trzysta miliardów, z których się cieszą jak głupi polscy żebracy, i którymi wymachuje przed nosem ogłupionemu elektoratowi przywódca tak nieudolnie rządzącej ekipy, pięknie się prezentuje tylko na papierze. Rafał Ziemkiewicz