Nie było to głównym wątkiem rozmowy, ale ci, którzy ocaleli, mówili także o tym, jak wobec tej zbrodni na Polakach zachowywały się mniejszości narodowe, liczne na Kresach. Ukraińcy, Białorusini i Żydzi, ufni w sowiecką propagandę, nie wiedzieli jeszcze wtedy, że i wobec nich ma towarzysz Stalin swoje plany, i że wkrótce także oni, począwszy od tych lepiej wykształconych, zapełnią bydlęce wagony i zbiorowe mogiły w pobliskich lasach. Czuli się więc bezpieczni i to określało ich stosunek do losu polskich sąsiadów. W relacjach świadków, i tych, z którymi rozmawiałem osobiście, i tych, które znam z lektury, powtarza się, że w najlepszym razie była to obojętność. Ale bardzo często zdarzała się także aktywna kolaboracja. Donosy, że ten a ten był policjantem, że tu mieszka rodzina polskiego rejenta albo wójta; radość i szyderstwa, jakimi żegnano wywożonych. I nigdy nie słyszałem, by jakikolwiek rabin potępił swoich podopiecznych za stawianie Krasnej Armii ukwieconych bram triumfalnych, za donoszenie na Polaków i wskazywanie NKWD ofiar, za okazywanie radości z polskiego nieszczęścia i czerpanie z niego materialnych korzyści. Gdybym był człowiekiem równie intelektualnie nieuczciwym, jak tak bardzo ostatnio nagłaśniany Jan Tomasz Gross, i gdyby na taką lekturę był w Ameryce podobny popyt, jak na dzieła ukazujące Polaków jako kolaborantów Hitlera, mógłbym na podstawie znanych mi relacji ocalonych z eksterminacji polskich Kresów wyszyć wcale nie gorszy pamflet o "żydowskiej winie" i zdobyć nim nie mniejszą popularność. Na szczęście, pochlebiam sobie, nie jestem tego rodzaju autorem. Nawet, gdyby na pamflety na Żydów, nie wspominając już Rusinów, był popyt, to ich pisanie nie miałoby sensu. Pisać historię - to tak. Odkrywać nieznane czy zapomniane świadectwa, obalać obowiązujące stereotypy - jak najbardziej. Ale zapisywać grube stronice płomiennym oskarżaniem jakiegoś narodu o to, że ma nierozliczone winy względem innego, i winien się za nie kajać? Bzdura. Książkę Grossa michnikowszczyzna niesamowicie nagłaśnia, w przekonaniu, że uda się powtórzyć sukces osiągnięty "Sąsiadami" - sprowokować prezydenta i prymasa do przeprosin, stworzyć wrażenie, że cała Polska czuje się winna i bije w pierś. Tym razem nic z tego nie wyszło, bo książka od razu została zrecenzowana przez zajmujących się tematyką historyków, którzy dosłownie nie zostawili na Grossie suchej nitki; na dodatek zupełnie odwrotnie, niż się spodziewała michnikowszczyzna, zachowali się hierarchowie, na czele z kardynałem Dziwiszem. Mimo to salon nie rezygnuje, próbując podtrzymać zainteresowania Grossem hasłami w rodzaju "kto się boi "Strachu"". Nie ma to sensu. Nie tylko dlatego, że Gross jest tylko pamflecistą, a bodaj nawet paszkwilantem, a nie żadnym historykiem. Błąd tkwi w samym założeniu - w czynieniu z historii narzędzia do rozliczeń z narodem i jego domniemaną winą. Mówiąc krótko: cokolwiek się działo pół wieku temu, współczesny Polak ponosi za to dokładnie taką samą odpowiedzialność, jak pan Gross za ukrzyżowanie Chrystusa. I na całą tę namolną propagandę ma prawo odpowiedzieć krótko, dokładnie tak, jak w tytule.