Pozostawmy im tę pociechę - łatwiej przeżuć przegraną z CIA i nowym geopolitycznym podziałem świata niż z pogardzanym "ciemnogrodem", który jeszcze niedawno przedstawiało się jako bandę nieudaczników, która ma "wymrzeć jak dinozaury". Moim, jak zwykle skromnym, zdaniem do nauczenia kogoś podstawowych zasad zachowania się przed kamerą i wykładania swych racji nie trzeba od razu specjalistów światowej klasy, ale ktokolwiek tam Beatę Szydło szkolił - wykonał swą pracę dobrze, co dostrzegają szczególnie ci, którzy pamiętają jeszcze stan wyjściowy. Tym wyraźniej widać na tym tle bezmiar zaniedbań Platformy Obywatelskiej. Na co wydano tam te ogromne pieniądze, które miała rządząca partia na kampanię wyborczą? Chyba - podobnie było już w prezydenckiej kampanii Komorowskiego - potraktowała PO swoje partyjne finanse tak samo, jak budżet państwa, czyli przepompowała go do firm zaprzyjaźnionych, zamiast kierować się rzeczywistymi potrzebami. Nawet na rzecz tak elementarną, jak podstawowe przeszkolenie kandydatki, najwyraźniej poskąpiono. "Ostatnie słowo" Ewy Kopacz w tej debacie - oby już naprawdę ostatnie, trudno nie westchnąć - powinno być pokazywane na wszelkiego rodzaju szkoleniach jako antyprzykład. Mniejsza nawet o treść, tradycyjnie już nie wychodzącą poza obiecywanie wyższych płac, "pokorne" proszenie o głos i straszenie, że jak PO przegra wybory, to będzie średniowiecze, fanatyzm i "republika wyznaniowa" - w takich spotkaniach liczy się nie treść, ale ogólne wrażenie, tak zwany "przekaz niewerbalny". I ten właśnie był tragiczny. Premier jednym okiem łypała co chwilę na kartkę, z której odczytywała frazesy o "powstrzymywaniu fanatyzmu" (nawet tego nie była w stanie przez tyle miesięcy zakuć na pamięć?!), drugim rzucała na wszystkie możliwe strony, byle tylko ani na chwilę nie spojrzeć w kamerę, czyli - w telewizyjnym kodzie - widzom w oczy, głos jej, tradycyjnie już, drżał... "Szkoda howoryty mnoho", jak mówił jeden z bohaterów Sienkiewicza (nie tego z "Sowy i Przyjaciół"; był też kiedyś taki pisarz). Ale Beata Szydło też nie była bohaterką tej debaty, zresztą, występując już praktycznie jako przyszła premier, musiała być stonowana i cokolwiek nudna. Może nawet bardziej nudna niż prezes PSL, przez internautów zwany czule, z racji fizycznego podobieństwa do bohatera kreskówki, "Flinstonem". Ten, opowiadając podobne banały (no, może raz tylko zszokował, nazywając ordynarną kradzież pieniędzy z OFE "głęboką restrukturyzacją"), był przynajmniej niewymuszenie śmieszny. Bo oto prezes partii, która przez miażdżącą większość ćwierćwiecza III RP prawie zawsze była w koalicji rządowej, obojętne, z lewicą, prawicą, "Solidarnością" czy komuną, aby tylko dali stołki, zdawał się reprezentować jakąś nową, nieumoczoną siłę polityczną, która pali się do rozliczenia zaniechań i patologii minionych dekad, ze szczególnym uwzględnieniem ostatnich ośmiu lat. Najciekawsze były jednak, oczywiście, wystąpienia przedstawicieli partii walczących o wejście do Sejmu. To był ich dzień, ich dekada i ich szansa. W dobrej formie był Korwin, który powściągnął swą zwykłą dążność do oryginalności i ani razu nie wspomniał o Hitlerze, ani nie starał się zszokować odkrywaniem znanych tylko jemu kulis światowej rozgrywki (w rodzaju: to prowokatorzy wyszkoleni za amerykańskie pieniądze przez Polaków strzelali na Majdanie), tylko mówił to właśnie, czego się po nim jego wyborcy spodziewają. Ale w dobrej formie był także Kukiz. Te dwa występy pokazały, że dla tak zwanych wolnościowców czy też antysystemowców - ja bym raczej rzekł: zdroworosądkowców - prawdziwym nieszczęściem jest fakt, iż wybujałe osobowości obu liderów nie mogły się zmieścić na jednej, wspólnej liście. Kogo zatem ta część elektoratu wybierze? Trzykrotnie powtórzona przez Kukiza fraza "jak słusznie powiedział pan Janusz", przy wszystkich pozorach "naturszczykowstwa" rockmana, zakrawa mi na przemyślaną strategię, analogiczną wobec tej, jaką stosuje Petru wobec PO. Tak jak Nowoczesna chce być Platformą bez "obciachu", czyli bez Kopacz, Kamińskiego, Giertycha, "pani Tereni" etc., tak Kukiz stara się w oczach elektoratu Korwina być Korwinem bez jego dziwactw. Może i co mu uszczknie, choć chyba niewiele; elektorat Korwina, choć tylko przy niskiej frekwencji wystarczający do przejścia progu wyborczego, należy do najwierniejszych. Z drugiej strony, zatarł Kukiz tą debatą złe wrażenie ostatnich miesięcy i chyba zapewnił sobie wejście do Sejmu. Ryszard Petru wypadł drętwo i niewyraziście, choć czy mu to zaszkodzi - nie wiem, bo swą popularność buduje na wizerunku eksperta, a do tego nudnawy sposób mówienia i pokazywanie jakiegoś roll-upa, na którym nic nie widać, pasują. Co innego z Barbarą Nowacką, która miała być "nową twarzą" Palikota i Millera, a okazała się największą przegraną wczorajszego spotkania. Pisałem już, że ruch z Nowacką byłby dobry, gdyby obaj wspomniani panowie wykonali go pół roku wcześniej. Teraz już zwyczajnie zabrakło czasu, by wyciągnięta z tylnych szeregów Ogórek-bis czegoś się nauczyła. Zapewne w oczach elektoratu ideowo-lewicowego - myślę, że jest parę procent wyborców, których można tak nazwać - pogrążył ja zupełnie Adrian Zandberg. Prezentował kompletne lewackie oszołomstwo (w internecie znalazłem stary wpis, w którym zachwyca się wygraną Jeremy’ego Corbyna w brytyjskiej Partii Pracy - a więc nie udaje jaskiniowego paleomarksisty, tylko jest nim naprawdę), wygłosił zupełnie idiotyczną perorę o rzekomo błagających o pomoc i azyl u nas uchodźcach - wbrew najoczywistszym faktom, bo przecież nawet ci prawdziwi uchodźcy sprowadzeni przez Miram Shaded w większości z Polski uciekli dalej, i przy każdej okazji atakował "starą" lewicę Millera. Ktoś może pomyśleć, że jestem niekonsekwentny, skoro wyrzucam premier brak medialnego treningu, a nie wyrzucam tego Zandbergowi, który machał rękami jak wiatrak. Tylko pozornie - szef partii Razem występuje na innych prawach, na prawach naturszczyka, i, podobnie jak Kukizowi, publiczność wybaczy mu to, co u polityków głównego nurtu razi. Facet jest na razie niezgrany, kiedy wygłasza swoje lewicowe teorie, wygląda z tym szczerze, zwłaszcza na tle Nowackiej, która po latach spędzonych w jednej partii z Palikotem usiłuje jechać na krytykowaniu "języka agresji i pogardy", a że walczy o niewiele - przejście progu 3 proc. co da "nieumoczonej lewicy" finansowanie i uczyni ją trwałym elementem politycznego krajobrazu - to i może wygrać. Tym bardziej, że na kogoś takiego wpływowe w mediach i elitach zawodowych salony, rozczarowane instrumentalnym traktowaniem ich przez PO, mundurowo-partyjną zgrzebnością postkomuny i cynicznym kameleonizmem Palikota, czekają jak na czerwonego mesjasza. Widać to było po debacie. Fala zachwytów przypominała mi to, co się działo wokół "Krytyki Politycznej" w pionierskim okresie jej istnienia, zanim okazała się tylko sprawnym przedsiębiorstwem do konsumowania unijnych grantów i produkowania sprawozdań. Do późnego wieczora Zandberg zbierał po lewej stronie internetu i na portalach wiodących mediów fantastyczne oceny. Dopiero następnego dnia rano, gdy przyszło do pracy szefostwo, entuzjazm przycichł. Bo serce, choćby najbardziej po lewej stronie, sercem - ale na kilka dni przed wyborami ważniejsze od niego jest zagrożone siedzenie i lęk o nie. Jeśli Razem Zandberga urośnie do owych 3 procent, to o tak zwany "koński paznokieć" nie załapie się do Sejmu Zjednoczona Lewica. I z dziesięć procent antypisowskich głosów pójdzie się czochrać. Jeśli do tego, mimo medialno-sondażowego pompowania, nie przejdzie progu bądź prześliźnie się przezeń ledwie-ledwie Petru - to już wystarczy, żeby PiS sięgnął po większość nie tylko rządową, ale konstytucyjną. Tu strach chwyta pracowników mediów i autorytety za wspomniane... no dobrze, za gardło, więc zaraz zapewne ze łzami w oczach i wbrew sercu zaczną nawoływać, by w obliczu nadchodzącego zwycięstwa PiS "nie marnować głosu". Ocena debaty byłaby niepełna, gdyby nie wspomnieć o oprawie. Uczone wstępy i wykłady naświetlające ogólną tematykę pytań adiunkta Gugały i magister Rudnik robiły fatalne wrażenie, same pytania bywały od czapy, i Kukiz miał prawo to powiedzieć, podczas gdy prowadząca nie miała prawa wdawać się z nim w słowne przepychanki. Jak zwykle dała ciała państwowa telewizja, urządzając jakieś cyrki i bramki bezpieczeństwa na wejściu pisowcom, w czasie, gdy młodzieżówka PO weszła bez żadnej kontroli i dopiero wewnątrz gmachu, jak twierdzą naoczni świadkowie, rozdawano jej wejściówki. Nie bardzo też jest jasne, na jakich zasadach Ewa Kopacz korzystała w telewizyjnej sali, w której, w ramach podebatowego "afterku" starała się nadrobić wizerunkowe zaniechania poprzedniego dnia, a także samej debaty, w której ani razu nie powiedziała o Jarosławie Kaczyńskim i "Maciarewiczu". Jak zwykle wyszło to niezręcznie. Proszę wybaczyć, ale kiedy premier, która zakazała drożdżówek, batonów i solenia zupy, zaczęła mnie straszyć, że jak wygra Kaczyński, to "będzie nam mówił, co mamy jeść" - padły z moich ust słowa, których przez skromność nie powtórzę dosłownie. W każdym razie sens ich był mniej więcej taki, żeby pani Kopacz już wróciła do swojej przychodni, najlepiej z ulubionym Misiem, oddając masę upadłościową po PO Schetynie, który może jeszcze wyciśnie z niej coś, co nie będzie takim obciachem (trzeba było rzeczywiście jego wysłać na tę debatę, zamiast poprzestawać na straszeniu). Bo to właśnie dzięki takim mądrym opowieściom przewodniczącej partia, która jeszcze niedawno wydawała się niezwalczoną potęgą, rozsypuje się teraz jak pozbawiony podpórek sąg drewna, z którego wyrywają belki i kłody, ile która potrafi, mniejsze partie. Rafał Ziemkiewicz