Tymczasem mamy usilne starania, by kolejną wsypę jakoś zmarginalizować. Wstajesz i wiesz, że dla tzw. wiodących telewizji wszystko będzie ważniejsze od rozmów pokazujących totalny bantustan, w którym ministrowie są chłopcami na posyłki miejscowego prywatyzacyjnego pasera, a "kierownik" pozwala swoim chłopcom na każdy przekręt, byle tylko do niego nic się nie przykleiło - "wiesz, jak to Donald" - i wcale mu nie przeszkadza, że obraca się wśród znajomych "bandytów i mafii". Kiedy szef Najwyższej Izby Kontroli, mający wizerunek "państwowca", chwali się Kulczykowi, że to on zlikwidował "durny przepis" umożliwiający karanie za działanie na szkodę spółki (pochodzący, nota bene, jeszcze z kodeksu przedwojennego) i melancholijnie stwierdza, że gdyby "kierownik" od razu wyciął tego Kamińskiego z CBA, to by nie było tych wszystkich afer - to niby nie dowiadujemy się niczego, czego byśmy od dawna nie wiedzieli, ale nóż się sam otwiera w kieszeni. Salon nabiera oddechu, by krzyknąć - z góry wiadomo co: nieważne, co tam jest, ważne, że nielegalnie podsłuchane, poza tym, komu to służy, przecież to nie przypadek, że taśmy wychodzą tuż przed wyborami... Taką narrację przez cały wczorajszy dzień kreowali pracowicie w internecie ekstremalnie usłużny dla władzy mecenas Giertych wraz z podsłuchanym po raz kolejny Radosławem Sikorskim i jego żoną (przykry upadek - niegdysiejsza laureatka Pulitzera i współpracownik gazety, która odpaliła kiedyś aferę Watergate wykorzystuje swą markę do wmawiania Zachodowi, że w Polsce "skrajna prawica" odkrywając świństwa rządzących dokonuje "zamachu stanu"). I w ogóle, im bardziej kto niedawno krzyczał, jaka to straszna afera, że prezydent Duda spotkał się z Kaczyńskim, tym bardziej nie widzi nic złego w naradzaniu się ministrów i prezesów cichcem przy kielichu z biznesmenem, który fortunę zbił na tym, że kolejne rządy sprzedawały mu tanio prywatyzowane firmy, a on je zaraz odsprzedawał zachodnim koncernom z podwójnym albo i większym przebiciem. Internet jest na ich wysiłki raczej odporny, ale media "tradycyjne" zdają się traktować je jako wytyczną. W istocie, powtarzanie, że "za taśmami stoi PiS" jest dość żałosnym zaklinaniem rzeczywistości. Po pierwsze - nie jest ważne, kto stoi za ich ujawnieniem, ważne, co na nich się znajduje. Po drugie - akurat taśmy Kulczyka nie były nagrane u "Sowy" i nie przez spisek kelnerów, więc Giertychowe sensacje, że Marek Falenta spotkał się kiedyś z jakimś byłym podwładnym Kamińskiego nijak się do nich nie lepią, a po trzecie wreszcie - argument "kto na tym zyskuje" równie dobrze pozwala zbudować dziesięć innych teorii, że, na przykład, za taśmami stoi Grzegorz Schetyna, który oczyszcza w ten sposób PO z ludzi Tuska i zapobiega powrotowi jego samego. Pasuje? Równie dobrze, a nawet lepiej. Mówiąc poważnie: nie miejsce tu na dokładne rozważanie tej sprawy, ale pisałem już, że to, co nazywamy "afera taśmową", wygląda na "wysypanie się" wojny służb i sitw załatwiających zupełnie przyziemne interesy, trochę na zasadzie złodziejaszków, którzy buchnęli parę puszek farby z magazynu, a potem dla zatarcia kradzieży wywołali pożar nie zdając sobie sprawy, że puszczą z dymem całą fabrykę. Z licznych możliwych przykładów rzuciłem jednak akurat taki, bo napięcie w PO wzbiera i wydaje się pewne, że po wyborczej klęsce Grzegorz Schetyna będzie miał swoje ostatnie pięć minut. Albo przesteruje tę formację na zupełnie nowe tory (a mimo totalnej kompromitacji, ma ona jeszcze spory stan posiadania), albo w opozycji PO uschnie i zwiędnie jak niegdyś SLD, ustępując miejsca nowej formacji, reprezentującej elity Okrągłego Stołu i ich wizję przyszłości Polski w ramach europejskiego nad-państwa. Gdyby zapytać jeszcze kilka dni temu, kogo wspomniane elity widzą w tej roli, jeśli PO nie tylko przegra, ale dozna pogromu (pogromem będzie wynik poniżej 20 proc.) albo wręcz katastrofy (poniżej 15 proc.), odpowiedź byłaby prosta - Ryszard Petru, Nowoczesna. Z wykradzionych przez Stonogę i upublicznionych mejli partii nie wynika wcale, że - jak oskarżali go politycy i zwolennicy PiS - Petru jest tylko wydmuszką, po wejściu do Sejmu i tak przyłączy się do PO i będzie grał pod jej dyktando. Wynika z nich raczej, że kryzys i kompromitację PO zamierza w przyszłej kadencji wykorzystać, by przejąć jej aktywa. Podobnie zresztą jak i Giertych, ale temu, wsławionemu sposobem, w jaki wyjął kiedyś ojcu Rydzykowi i podporządkował sobie, nie wygrywając żadnych wewnętrznych wyborów, Ligę Polskich Rodzin, wszystko się posypało - Sikorski odstrzelony, Kamiński dzień po wyborach zostanie z PO wywieziony na wozie pełnym gnoju jak powieściowa Jagna z "Chłopów" Reymonta, a Komorowski, na którego w swych staraniach o zbudowanie promagdalenkowego neo-Paksu stawiał najbardziej, dziś jest patronem Nowoczesnej. I nawet jeśli wejdzie Giertych do Senatu, co jest wątpliwe, ale przy kompletnym zlekceważeniu przez PiS kampanii doktora Radziwiłła możliwe, nie będzie tam znaczył więcej niż za poprzedniej kadencji Cimoszewicz. A może nawet mniej, jeśli nie będzie już "Kropki nad I" i programu Lisa w TVP. Teraz jednak Petru musi przeżywać przykre chwile, bo na kilka dni przed wyborami salony odwróciły od niego swój wzrok, przeżywając falę zachwytu Adrianem Zandbergiem. Zachwyt nie idzie jednak tak daleko, by ktoś zajrzał na strony internetowe partii "Razem", poczytał jej program i powiedział brylującemu po mediach wnukowi Marksa i Che Guevary, że gdyby to, czym mąci w głowach skupionej przy nim gimbazy, działało, to ani PRL, ani Związek Sowiecki nie zbankrutowałyby przed ćwierćwieczem i w ogóle nie mielibyśmy okazji do żadnych wyborów. Ale leming, który wcześniej słyszał, że tylko PO, potem, że jak już od PO mu się zwraca, to ewentualnie jeszcze Petru, ewentualnie Nowacka, teraz zasię nagle się dowiaduje, że nie ma nikogo bardziej trendy i jazzi niż Zandberg, musi dostać kołowacizny. Może od niej w ogóle na wybory nie pójdzie - tym lepiej. Pojawiła się wieść, że po wyborach Zjednoczona Lewica zamierza się zjednoczyć jeszcze bardziej - na pewno ma to związek z pojawieniem się na lewo od niej konkurencji. Padła już nawet nazwa przyszłej formacji Millera i Palikota, podobno już bez Millera zresztą: Unia Lewicy. Podoba mi się ten skrót, od ćwierć wieku marzę o tym, żeby całe to towarzystwo trafiło wreszcie do ula. Żeby to wyjaśnić: osobiście zawsze uważałem i głosiłem, że z dwojga złego lepsze oszołomy od złodziei (tylko w III RP taka postawa nazywana jest "prawicowością", gdzie indziej to po prostu zdrowy rozsądek), więc jeśli już musi być jakaś lewica, to wolę fioletową partię Zandberga (Ciekawe, dlaczego takie lewactwo wzięło za partyjna barwę kolor biskupi? Już cała paleta wyczerpana?) od SLD, nie mówiąc o palikociarni. Ale szczerze mówiąc wcale jej być nie musi, bo i po co, skoro mamy już PiS. Właściwie wszystko, co jeszcze w tych wyborach ciekawe, dzieje się w dole tabeli i zastanawiam się, jak wpływa na oglądalność upór TVN i TVP, żeby zamiast tego, co naprawdę może ludzi zaciekawić, grzać pod rządową batutą bezsensowne "eventy" Ewy Kopacz w rodzaju ustawiania kartonowych Kaczyńskich i Wiplerów (?) czy zapewniania, że Warmia i Mazury to obszar fantastycznego rozwoju i prosperity (już widzę, jak w te zapewnienia uwierzyli moi sąsiedzi spod Prabut). Przypomnę, że w poprzednich wyborach programy najintensywniej promujące władzę zanotowały zmniejszenie widowni, co w czasie kampanii wyborczej jest ewenementem. Spodziewam się w wynikach stacji informacyjnych z października 2015 podobnego efektu. Więc jeśli ktoś by się chciał upierać, że dla tzw. mediów tradycyjnych najważniejsza jest komercja, to uspokajam - rzecz jest nieco bardziej skomplikowana.