Na początku wszystko wydawało się mieć sens. Transformacja ustrojowa w bankach przebiegała, mówiąc delikatnie, dziwnie. Przypomnijmy, że wyprzedziła ona transformację polityczną. Rząd Rakowskiego pozwolił obywatelom peerelu zakładać banki, zanim pozwolił im zakładać partie polityczne, wyjeżdżać na Zachód i mówić to, co myślą. Nie towarzyszył temu żaden uczciwy nadzór bankowy, a kadra banków państwowych końca lat osiemdziesiątych zaroiła się od pracujących "pod przykryciem" i zupełnie jawnych funkcjonariuszy cywilnych i wojskowych specsłużb, których szefami byli zwykle zaufani aparatczycy partyjni. Banki zaczęły działać według dwóch wzorców. Przykładem pierwszego, stosownego dla banków prywatnych, był głośny BIG, dziś "Millenium", który, założony za psi grosz, dostawał na długie lata gigantyczne, bardzo nisko oprocentowane lokaty z instytucji państwowych, to znaczy zarabiał bez żadnego ze swej strony wysiłku, wysysając pieniądze z patologicznie zarządzanej gospodarki, aż stopniowo połknął dwa większe od niego banki państwowe (Łódzki Bank Rozwoju i Bank Gdański). Wzorzec drugi realizowały z kolei banki dysponujące środkami publicznymi, jak stosunkowo mało znany Gecobank. Te po prostu rozdawały miliardy nie troszcząc się o jakiekolwiek zabezpieczenia dla kredytów przyznawanych na wieczne nieoddanie towarzyszom. Z "kredytów", udzielonych przez Gecobank, "nieściągalne" okazało się aż 97 procent. W podobny sposób doprowadzono na skraj upadku Banki Spółdzielcze (dziś BGŻ), którym straty spowodowane "złymi kredytami" wyrównał rząd Pawlaka - oczywiście z naszego. Potem jeszcze działy się rzeczy budzące ciekawość podczas kilku prywatyzacji. Wszystko to, przyznajmy, jest materiałem wartym zbadania. Tyle że komisja sejmowa najwyraźniej nie jest do tego zdolna. Jeśli mając do dyspozycji tyle niewątpliwych afer, za najpilniejszą z nich uznała istnienie fundacji CASE, to można na to wszystko machnąć ręką. Fundację CASE znam od dawna, często korzystam z jej publikacji. Nie jest to "fundacja Balcerowiczów", rzekomy konflikt interesów, którego dopatrzyli się w niej członkowie komisji, jest wyssany z palca, wydatki fundacji są przejrzyste, co wyklucza podejrzenia o używanie jej do prania pieniędzy - jednym słowem, cała sprawa jest strugana z banana. Trudno nie odnieść wrażenia, że jedynym celem wtorkowego przesłuchania było zrobienie na złość pani Balcerowiczowej, skoro na razie nie da się zrobić na złość jej mężowi. Zresztą większość członków komisji nie potrafi i nawet nie próbuje ukryć, że nie chodzi tu o żadne afery, tylko o polowanie na Balcerowicza. To nie wymaga znajomości spraw i wydaje się łatwym sposobem na zdobycie popularności. Tyle że nic z tego nie wyjdzie poza dymem. Na dodatek członkowie komisji, zamiast zgłębiać papiery, których całe ciężarówki kazali sobie zwieźć, kręcą się pośród dziennikarzy i usiłują zaistnieć robieniem przecieków. Tyle że te przecieki coraz mniej kogo interesują. Jeśli rządząca koalicja naprawdę chce zrobić coś sensownego dla polskiej bankowości, powinna czym prędzej tę komisję rozwiązać, a wszystkie rzeczywiście podejrzane wątki przenieść do prokuratury, która prędzej i lepiej sobie z nimi poradzi. A jeśli chodzi jej tylko o spektakl medialny, to już po pierwszej odsłonie powinna sobie zdać sprawę, że ten spektakl nie przyniesie jej nic poza obciachem.