Skoro bowiem jest pierwszy września, to trzeba, jak nakazywał pisarz uznawany kilka pokoleń temu za "sumienie narodu", trochę porozrywać znowu polskie rany, bo mają one tendencję do zabliźniania się - Żeromski pisał "błoną podłości", ja bym raczej rzekł, że głupoty, ale w sumie jedno drugiemu bliskie. Trzy lata temu - nie ma felietonu bez szczypty autoreklamy - wydałem książkę "Jakie Piękne Samobójstwo", poświęconą rozważaniu fenomenu historycznego rollercoastera, jak sobie Polacy zafundowali w przeciągu niespełna osiemdziesięciu lat na przełomie wieków XIX i XX. Najpierw szaleńcze, bezsensowne powstanie, klęska kładąca ostatecznie kres marzeniom o wskrzeszeniu dawnej Rzeczypospolitej Wielu Narodów, w przedrozbiorowych granicach i o przedrozbiorowym znaczeniu - a po klęsce głęboka depresja i narodowa apatia. Potem dziesięciolecia nagłego zmądrzenia i ciężkiej pracy u podstaw, uwieńczone niewiarygodnym sukcesem: naród już skazany na wymarcie dostaje od historii jeszcze jedną szansę i wykorzystuje ją w stu procentach. Polacy wykazują się polityczną mądrością, zdolnością samoorganizacji, instynktem państwowym i rozsądkiem (tak - wszystkim tym, o co w ogóle siebie dziś nie podejrzewamy!) i zostają za to nagrodzeni niepodległym państwem. I to jakim państwem: Rzeczpospolita Polska, która przed stuleciem zeszła do grobu jako twór anachroniczny, przegniły, rozrywany wszelkiego rodzaju sprzecznościami i niezdolny do samodzielnego bytu, odradza się jako nowoczesna republika, z pełnią praw obywatelskich, których państwa zachodniej Europy doczekają się dopiero w pół wieku później, a w wielu dziedzinach (na przykład w równouprawnieniu kobiet) nie zdołają Polski, mimo wszystkich spadłych na nią nieszczęść, dogonić do dziś. A potem coś jeszcze bardziej zdumiewającego - Polacy nagle głupieją, okazują się niezdolni do zbudowania silnej gospodarki i dobrobytu, wyłonienia skutecznych politycznych i społecznych elit, Polska od momentu zamachu majowego osuwa się stopniowo ku rządom faszystowskim (w ścisłym sensie, czyli wedle wzorca Mussoliniego, nie Hitlera), popadając w stan bliski wojnie domowej. A przy tym wszystkie strony owej wojny zgodne są w jednym - w megalomańskim przekonaniu, że jesteśmy wielką potęgą i najwyższy czas sięgnąć po należną nam mocarstwowość i potęgę kolonialną (wojna szła tylko o to, kto ku owej mocarstwowości umie lepiej poprowadzić). Aż w końcu wchodzimy w kataklizm wojny światowej w najgłupszy możliwy sposób: w interesie niepewnych zachodnich sojuszników ściągamy na siebie pierwszą furię Hitlera, w interesie niepewnych zachodnich sojuszników powstrzymujemy się od wyartykułowania najprostszej prawdy, że padliśmy ofiarą dwóch, a nie jednego agresora, do samego końca formalnie uwiarygadniając zabójczą dla Polski fikcję, że ZSRR tylko do Polski "wkroczyło celem ochrony ludności", w interesie sojuszników zamiast podpisać jak podbite przez Niemcy kraje zachodnie kapitulację eskalujemy opór i mnożymy do maksimum ofiary, wmawiając sobie, że to "kapitał krwi", który zostanie uwzględniony i zwrócony nam przez sojuszników podczas pokojowych rokowań - aż w końcu, kiedy ostatecznie sojusznicy, kierując się swoimi realistycznie pojmowanymi interesami, kopniakiem w zadek przesuną nas w Teheranie, Jałcie i Poczdamie z obozu zwycięskiego do przegranego (bo nie ma żadnej różnicy w traktatowym potraktowaniu Polski i pozostałych państw regionu, które w wojnie uczestniczyły po stronie Hitlera) dochodzimy do krawędzi biologicznej zagłady, i właściwie tracimy jako naród historyczną ciągłość tradycji i istnienia, którą dopiero dziś próbujemy rozpaczliwie odzyskać. Cóż za niezwykła historia, jakiż materiał do rozważań, dociekań, polemik! Tymczasem w naszym zidiociałym życiu umysłowym, skupionym na ustalaniu, kto jest nasz, a kto nie nasz (bo jak to się ustali, to już dalej wszystko wiadomo) chętnych do dyskusji okazało się jak na lekarstwo. Owszem, książka sprzedała się świetnie, ale recenzentów wydawało się interesować tylko jedno, skrajnie idiotyczne pytanie: czy aby autor nie napisał tam, że trzeba było w 1939 roku poddać się Hitlerowi?! No bo jak tak napisał, to już wszystko wiadomo. A jak nie napisał, to i tak zawsze możemy napisać, że napisał, i że już wszystko wiadomo. Tymczasem pytanie "czy powinniśmy zawrzeć sojusz z Hitlerem" jest nie tylko celowym upraszczaniem sobie polemiki do granic intelektualnego prostactwa, ale przede wszystkim - dowodem historycznej ignorancji. Bo jeśli mamy się jakoś odnosić do rzeczywistości, to pytanie musi brzmieć nieco inaczej: "czy skoro byliśmy w sojuszu z Hitlerem, należało ten sojusz w kwietniu 1939 roku zrywać?" Oczyma imaginacji widzę, jak niejeden czytelnik w tym momencie zadrżał - jak to, byliśmy w sojuszu z tym potworem? Ano, niestety, tak. Był to co prawda sojusz "na gębę", nieoficjalny, ale współcześnie nikt nie miał co do niego wątpliwości - ani Hitler, ani Stalin, ani Zachód. Po tym, jak odrzucono polską ofertę wojny prewencyjnej, konsekwencje odmawialiśmy udziału w jakichkolwiek planach mających na celu okiełznanie Hitlera i powstrzymanie jego bezkrwawych podbojów (po części o tyle słusznie, że wszystkie one zakładały w ten czy inny sposób oddanie nas w sowiecką strefę wpływu), co więcej, podbojom tym sekundowaliśmy, przy okazji osiągając własne korzyści: Zaolzie, pacyfikację Litwy, a na oku mieliśmy jeszcze włączenie w naszą mocarstwową orbitę Słowacji. Tylko tutaj Hitler oszukał Becka i złamał złożone mu obietnice. Nie ma dowodów, bo kluczowa rozmowa Becka z Hitlerem w Berchtesgaden odbyła się w cztery oczy, ale wszystko wskazuje, że taka obietnica padła i to jej złamanie było przyczyną całkowitej zmiany frontu. Jeszcze w marcu 1939 Polska była jedynym obok Włoch i Japonii państwem (!) które oficjalnie uznało rozbiór Czechosłowacji - a w kwietniu nagle Beck zawarł antyniemiecki sojusz z Wielką Brytanią, na wieść o którym Hitler, wedle naocznych świadków, wściekł się tak, że gryzł dywan, przysięgając, że zmiecie Polskę i Polaków z powierzchni ziemi. Co mu się w dużym stopniu udało. Dlaczego Beck to zrobił? Bo uznał, że trzeba Hitlerkowi utrzeć nosa i ukarać go za wiarołomstwo (a Gdańsk nie miał nic do tego, to był pretekst - w Gdańsku i tak mandat Ligi Narodów wygasał w 1940 roku i było pewne, że ludność w plebiscycie opowie się, jak wcześniej w Nadrenii, za przyłączeniem do Rzeszy). Bo, przede wszystkim, Beck był jak wszyscy przekonany, że armia Rydza jest potęgą, która liczniejsze wojska niemieckie rozniesie, tak jak w 1920 rozniosła liczniejsze wojska bolszewickie; a już zwłaszcza, skoro załatwił nam sojusz z takimi potęgami jak Francja i Anglia. Tymczasem Francja choćby nawet chciała, nie mogła się wychylić poza swoją linię Maginota, a Anglia była wręcz bezbronna. Ściągając na siebie Hitlera, który pierwotnie wybierał się na Zachód, ocaliliśmy sojuszników, za co ci udzielili nam cennej lekcji, że w polityce coś takiego jak wdzięczność nie istnieje. Długo by o tym mówić - u podstaw naszej zagłady w 1939 legły trzy zasady ówczesnej polityki. Po pierwsze, urojenie mocarstwowe, wspomniane już przekonanie, że siłą naszego bojowego ducha i geniuszem Wodza możemy roznieść Niemców nawet bez pomocy sojuszników. Dlatego wbrew powtarzanym do dziś w podręczniku fałszom przystąpiliśmy do wojny w ofensywnym ustawieniu, z ofensywnymi jedynie planami, i dlatego właśnie ponieśliśmy klęskę nieproporcjonalnie wielką do rzeczywistego stosunku sił, jakkolwiek był on dla nas rzeczywiście niekorzystny (historia wprost jak z "Lodołamacza" Suworowa). Po drugie - prymat polityki wewnętrznej nad zewnętrzną. Raz, że sanacyjny reżim, kontestowany przez większość społeczeństwa, potrzebował wojny by ostatecznie zlikwidować opozycję, co się w pewnym sensie udało, bo po przejmującej mowie Becka o honorze wszyscy sanację poparli, choć ta odmówiła powołania rządu jedności narodowej ("nie będziemy się z nikim dzielić zwycięstwem", wyjaśnił te odmowę Maciejowi Ratajowi totumfacki Rydza, pułkownik Wenda) - dwa zaś, że w samej sanacji trwała walka o władzę przed nadchodzącym na rok 1940 prezydenckim przesileniem, bo i Rydz, i Beck mieli chrapkę na stołek po Mościckim. Wbrew więc elementarnemu realizmowi, kompletnie ignorując rzeczywistość, sanatorzy licytowali się między sobą nawzajem i między władzą a opozycją, kto okaże się wobec Niemiec większym jastrzębiem, kto więcej od nich zażąda i pierwszy na nich poprowadzi. Po trzecie wreszcie, a może to właśnie po pierwsze, podstawą wszystkiego było przekonanie, że nie ma Sowietów. Nie tylko, że nie mają oni żadnych agresywnych zamiarów, że dawno zapomnieli o pomysłach niesienia rewolucji na cały świat - ale że to państwo na krawędzi upadku. Jeszcze w 1939 polski ambasador słał z Moskwy memoriały, iż musimy być gotowi do wkroczenia na ruiny po Sowietach i urządzenia Rosji na polską modłę, bo rozpad i upadek ZSRR zbliża się wielkimi krokami i może nastąpić lada chwila. Takich błędów nie popełnia się bezkarnie. A skoro się je popełniło i zapłaciło straszliwą cenę, pokolenia przyszłe powinny je przepracować, zrozumieć, rozliczyć. Nic podobnego przez powojenne półwiecze nastąpić nie mogło, nawet na emigracji, z przyczyn oczywistych - ale i w ostatnim ćwierćwieczu do myślenia na ten temat chętnych nie widać zbyt wielu. Bajki są przecież dużo piękniejsze. A jak się sobie samemu tych bajek naopowiada i się samemu ich nasłucha, to się znowu uprawia politykę opartą na chciejstwie, przekonaniu o tym, że wygrać musi to co słuszne, i że z tego, co nam się należy, nie oddamy ani guzika. I mieć gdzieś przestrogi wołającego przed laty i do dziś na puszczy Dmowskiego, że w polityce nie istnieją w ogóle pojęcia słuszności i jej braku, a tylko siła i brak siły, interesy, "co nam możesz zrobić?" i "co nam możesz dać?". I że "zgubny jest ten nasz nawyk by rozumieć politykę li tylko jako głośne deklarowanie, czego chcemy, i równie głośne protestowanie przeciwko temu, czego nie chcemy". Nie zauważacie Państwo, jak bardzo wciąż tkwimy w tym samym, przedwrześniowym myśleniu? To błąd. Czas najwyższy!