Panu premierowi idzie ostatnio kiepsko bez wątpienia. Obietnice "drugiego expose" cokolwiek się nie zgrały ze złożonym równolegle projektem budżetu, stadion okazuje się kosztowną fuszerką, za którą trzeba na dodatek wypłacać fuszerom horrendalne premie i odprawy, łgarstwa o wzorowym śledztwie w Smoleńsku prują się jak koronka, autostrada A-2 rozminęła się o 30 metrów z obwodnicą Warszawy i trzeba je łączyć "prowizorycznym pomostem", bo rozpisanie przetargu na odcinek 30-metrowy jest niepodobieństwem, a bez przetargu dróg budować nie wolno, szumnie zapowiadany program rodzimej energetyki atomowej skichał się po utopieniu w nim grubych milionów jak - nie przymierzając - równie szumny plan informatyzacji państwa, geniusze z MSZ umieścili w internecie dokładne rozliczenie pieniędzy przekazanych, w świetle tamtejszego prawa, nielegalnie, białoruskiej opozycji i na wszelki wypadek wysłali jeszcze pocztą zwykłą, wprost do tamtejszego KGB, PIT-y dla każdego konkretnego opozycjonisty, a potem wzorem Łukaszenki usiłowali zastraszyć polską gazetę, by tego nie ujawniała... Blamaż goni blamaż, szkoda czasu na wyliczanie. Odpowiedź władzy? Ta sama, co zawsze: ofensywa pijarowska. Wyjściem z kłopotów miała być seria konferencji prasowych kolejnych ministrów - nie wiadomo wedle jakiego klucza dobieranych w pary - zapewniających, że jest dobrze i zapowiadających rozmaite przyszłe sukcesy. Nie wypadło to przekonująco, więc premier poczuł się zmuszony włączyć w wizerunkową ofensywę sam. Na konferencji z bodaj najśmieszniejszym ze swym ministrów, panem Arłukowiczem pojawił się osobiście, by zapowiedzieć, że od przyszłego roku ruszy program refundowania zabiegów sztucznego poczęcia in vitro. Program będzie ministerialny, a więc do jego uruchomienia wystarczy rozporządzenie ministra, nie ustawa. To zasadnicza część obietnicy, bo do przeforsowania takiej ustawy Tusk nie ma wystarczającego poparcia nawet we własnym klubie. Spróbujmy na chwilę potraktować zapowiedź poważnie. Procedura zapłodnienia in vitro nie jest w żaden sposób w Polsce regulowana prawnie. Prosta logika mówi, że najpierw trzeba zdefiniować, kiedy i pod jakimi warunkami jest ona leczeniem, a kiedy ryzykownym i niehumanitarnym hazardem. Wątpliwości etyczne, które procedura ta budzi, nie są jakąś fanaberią - zwłaszcza w czasach, gdy inżynieria genetyczna nie jest już fantastyką naukową, ale realnością. Jeśli argument "wszystko dobre, co służy leczeniu ludzi" mamy uznawać za ostateczny, to trzeba przeprosić doktora Mengele, którego badania też nieźle popchnęły medycynę do przodu. Oprócz etycznych są też wątpliwości medyczne - nie wiadomo, jakie deformacje genetyczne mogą się objawić po dłuższym czasie wskutek poddawania zarodków zamrożeniu, nie wiadomo, jakie mogą być skutki mieszania materiału od wielu różnych anonimizowanych dawców. Obawy związane z upowszechnieniem GMO to przy obawach związanych z selekcjonowaniem i poprawianiem zarodków ludzkich naprawdę drobiazg. Dobra, powiedzmy sobie, że pan premier tak bardzo kocha rodziny nie mogące się doczekać potomstwa, że na wszystkie takie wątpliwości macha ręką. Zapytajmy więc o kwestie finansowe. Skąd mają się wziąć środki na program, który najwyraźniej wymyślony został ad hoc, w przeddzień konferencji prasowej albo zgoła w drodze na nią, bo w budżecie ministerialnym ani w budżecie państwa nie uwzględniono go w najmniejszym stopniu? Jakimi "dźwigniami" i "efektami mnożnikowymi" chce je władza wyczarować? Pan premier bardzo gładko i pięknie potrafi mówić o wszystkim, więc również i o tęsknocie za nienarodzonym potomstwem, ale rozsądek podpowiada, że w pierwszym rzędzie należałoby zadbać o tych, którzy już się narodzili. Centrum Zdrowia Dziecka jest zadłużonym po uszy bankrutem, wstrzymało przyjęcia i leczenie - poza kilkoma oddziałami bezpośrednio ratującymi życie. Jeśli resort i premier znaleźli nagle jakimś cudem dodatkowe, nie ujęte w budżecie środki, należałoby w pierwszej kolejności przeznaczyć je raczej na ratowanie tej zasłużonej i niezbędnej placówki, a nie na dofinansowywanie zajmujących się in vitro ekskluzywnych prywatnych klinik. A jeśli żadnych dodatkowych pieniędzy władza nie znalazła, to niezbędne jest wyjaśnienie, komu zamierza odebrać fundusze, by mieć co skierować do owych klinik. Czy aby nie jest z tym tak samo jak ze sławną już zapowiedzią z "drugiego expose" - dodatkowych 320 milionów subwencji dla samorządów na przedszkola, które okazały się "przesunięte" z subwencji dla tychże samorządów na szkoły? Pytania te mają charakter czysto retoryczny, bo wydaje się ze wszech miar wątpliwe, aby ktokolwiek zamierzał cokolwiek naprawdę refundować. To tylko kolejna wrzutka naszego Donka, taka sama jak "wspólna waluta w roku 2012", "rewolucja legislacyjna", "tarcza antykorupcyjna" czy "inwestor z Kataru". W każdym razie, tylko z tego punktu widzenia rozpatrywana ma ta zapowiedź sens. Po pierwsze - jak już wspomniałem - odgrzewając spór ideologiczny i emocje antyklerykalne, liczy premier na odwrócenie uwagi od spraw pilniejszych. "Przesłanie dnia", którego wyprodukowanie jest sensem tej całej operacji, sformułowane zostało bardzo jasno i powtórzone przez wielu polityków PO i ich kibiców w mediach: "w sprawie in vitro PiS słucha biskupów, a my naukowców". Czyli kolejna odsłona spektaklu "Donald Tusk, premier, który się biskupom nie kłania". Po drugie - jedyne rezerwy, po jakie może PO sięgnąć, żeby ratować swoje sondażowe słupki, są na lewo od niej. Ci, którym choć w elementarnym stopniu zależy na Polsce i na dobru publicznym, już raczej Tuskowi nie uwierzą i w ich wypadku maksimum tego, o czym władza może marzyć, to żeby w ogóle nie poszli na wybory. Jedyni, o których jeszcze ewentualnie może partia rządząca grać, to ludzie pozostający w gestii SLD i Palikota - poruszani resentymentem antyklerykalnym i postkomunistycznym względnie obietnicą legalizacji "trawki". Spodziewam się, że niebawem do podkreślania swej niezależności od biskupów (nie dość, że tłustych, to jeszcze pijanych) dołoży Tusk wizytę przy łożu konającego Jaruzelskiego i częstowanie go znieczulającym blantem. Po trzecie wreszcie - za pomocą in vitro Tusk próbuje pojednać się z liberalno-lewicowymi salonami, które poważnie zaniedbał, zakładając, że przerażone "powrotem IV RP" towarzystwo i tak będzie zawsze musiało go popierać bez żadnych dodatkowych koncesji. Ruszając na kolejną wojenkę z Kościołem i "katolickim ciemnogrodem" stara się odzyskać jego zaufanie. Niby nic nowego, tyle że teraz będzie bronić "postępu" i "europejskiej normalności" już nie tylko przed Kaczyńskim, ale i przed Gowinem. Może nawet przed tym ostatnim przede wszystkim. A program refundacji in vitro... W tej dziedzinie Tusk ma doświadczenie i wie, jak się takie rzeczy robi. Swego czasu, po upadku Lehman Brothers, ogłosił nie jeden, ale bodaj trzy programy wspomagania małych i średnich przedsiębiorstw oraz pomocy dla osób, które wskutek utraty pracy nie mogą spłacać kredytu mieszkaniowego. Trąbiono o tym tygodniami i dopiero wiele miesięcy potem, kiedy sprawa nikogo już nie interesowała, okazało się, że warunki skorzystania z tych programów ustawiono tak, iż załapało się ledwie kilkadziesiąt osób i parę firm. Z tym refundowaniem in vitro pewnie będzie podobnie - jak w starym kawale - okaże się, że trzeba mieć skończone sześćdziesiąt lat i przedstawić pisemną zgodę obojga rodziców. Ale wtedy już o tej obietnicy nikt nie będzie pamiętać. No, może poza garstką nabitych w butelkę małżeństw nie mogących się doczekać potomstwa i nie mających pieniędzy na prywatna klinikę. Ale jaki one mogą stanowić promil głosów? Rafał Ziemkiewicz