W "Gazecie Wyborczej", protuskowej aż do rozpłaszczenia, znajdujemy hołdowniczy artykuł o "samotności" naszego ukochanego przywódcy - samotności wynikającej z faktu, że "Tusk wyrósł ponad polską politykę, stając się graczem rangi europejskiej", i dawni współpracownicy po prostu już do niego nie dorastają. A w artykule taki oto fragmencik: "Bliski współpracownik Tuska: - W 2014 roku będą wybory do Parlamentu Europejskiego. To oznacza nowe rozdanie w UE. Jeśli chadecka Europejska Partia Ludowa, do której w Parlamencie Europejskim należy PO, dalej będzie miała większość, to możemy walczyć o fotel szefa Komisji Europejskiej". Nie mam przesadnego szacunku dla rzetelności tej gazety, ale w tym akurat wypadku można, jak sądzę, wierzyć, że słowa "bliskiego współpracownika Tuska" nie zostały zmyślone. Najwyraźniej tak się właśnie w otoczeniu premiera myśli. A nie ma wątpliwości, że w tym otoczeniu - mówiąc Witkacym - "samo się nie myśli". To znaczy, otoczenie myśli to, co mu do myślenia zadał szef. A szef najwyraźniej widzi przed sobą kolejne zadanie: dostać się na stołek zajmowany obecnie przez Jose Barroso. Wieść nie jest nowa. O europejskich ambicjach Donalda Tuska mówi się w tzw. środowisku już od dawna. Ale anonimowa wypowiedź "bliskiego współpracownika" to pierwszy namacalny, konkretny sygnał potwierdzający domniemania. Jak sądzę, nie będziemy musieli czekać długo na następne. Na razie, przede wszystkim, na europejskie ambicje Tuska wskazuje jasno jego postępowanie po wyborach. Całkowicie przeczą one jakimkolwiek nadziejom, iż rząd zabierze się wreszcie do i tak już bardzo spóźnionych reform. Rząd bowiem, mimo uzyskanego bezprecedensowo silnego mandatu, praktycznie przestał istnieć. Nie zbiera się, nie przygotowuje nowych dokumentów, nie kończy rozgrzebanej "rewolucji legislacyjnej", w ramach której nie "przeprocedował" dotąd nawet połowy tych projektów, które sam kiedyś zapowiedział jako priorytetowe. Rząd czeka w zawieszeniu, co będzie, a premier celowo przedłuża to zawieszenie do maksimum, żeby zyskać na czasie przy tworzeniu nowej układanki. Zatłuczenie Schetyny i posłanie za nim CBA, wywyższenie beznadziejnej, ale niezłomnie wiernej miernoty do godności Marszałka Sejmu i postraszenie PSL nakazem zwrotu 20 milionów z partyjnej kasy pozwalają już teraz stwierdzić, o co w tej układance chodzi. O usunięcie potencjalnych zagrożeń. O obstawienie się samymi bezwolnymi popychadłami, zależącymi całkowicie od jego łaski - z minimalną dozą tolerancji dla pozbawionych znaczenia politycznego, a przydatnych czasem w pijarze i wizażu ekspertów, w rodzaju Boniego. Czyli o stworzenie takiej sytuacji, żeby, choćby nie wiem jak się kraj walił, nikt w obozie władzy nie mógł stworzyć alternatywy wobec Tuska. Żeby, przeciwnie, wszyscy jego słudzy, poddani, "poputczicy" i tzw. pożyteczni idioci z intelektualnych salonów musieli zwierać szeregi wokół wodza. I im będzie trudniej, tym głośniej krzyczeć: tylko Donald, tylko on jest naszą nadzieją, kto śmie go krytykować, tego trzeba zabić, bo - jak to już przećwiczyli jego wazeliniarze - "niech nikt nie udaje, że nie wie, kto wygra wybory, jeżeli Platforma je przegra". Po raz kolejny okazuje się Donek zdolnym uczniem Jarka. Tyle tylko, że zabetonowanie podstawy tronu Kaczyńskiego niszczy w tej chwili już tylko przyszłość PiS, a analogiczne działania Tuska - przyszłość Polski. Bo przyjęte założenie z morderczą logiką określa przyszłe działania nowego-starego szefa rządu. Po pierwsze - trzymać krótko swoich, eliminując jakąkolwiek wewnętrzną konkurencję. Po drugie - utrzymywać i nasilać kurs na konfrontację z Kaczyńskim, umacniać emocjonalny paroksyzm, w jaki udało się wprowadzić społeczeństwo i, zwłaszcza, tzw. elity, przerażone zagrożeniem ich interesów przez opozycję i widzące w Tusku jedynego ich gwaranta. A więc - nieustający stan wyjątkowy, nie jak dotąd, tylko jeszcze silniej, i jeszcze wyższe obroty przemysłu pogardy i nienawiści wobec "pisowców", przedstawianych jako zagrożenie dla naszej obecności w Europie i przyszłości. Z profesjonalnego punktu widzenia, to ciekawe zadanie - przestawić emocje, które nakręcano w chwilach prosperity, na emocje czasu bessy. Pierwotny mit "zielonej wyspy" i nadziei na lepszą przyszłość zastąpić niepostrzeżenie psychologiczną sytuacją topniejącej kry, na której żelazny elektorat PO będzie wiązać świadomość, że póki trzyma z władzą, może się czuć bezpieczniej, bo ta w pierwszej kolejności spycha z kry w lodowatą otchłań "starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków". Po trzecie i najważniejsze - plan, w którym najważniejsze jest wygranie za trzy lata wyborów europejskich, bo tylko wtedy Tusk może zgłaszać swoje aspiracje do europejskich urzędów, wymaga utrzymania "zadowolenia tu i teraz" w naturalnym elektoracie PO - a naturalny elektorat PO to kasta mandaryńska, czyli administracja, i wszelkiego rodzaju sfera budżetowa. To czyni Tuska definitywnym wrogiem tych wszystkich zmian, które są konieczne, by Polska mogła przestać się zwijać i zacząć rozwijać. Po czwarte, last but not least, priorytetem pozostaje nadskakiwanie o życzliwość unijnych potęg i tamtejszych mediów. Co to oznacza dla międzynarodowej pozycji Polski, nie trzeba chyba tłumaczyć. Mówiąc słowami jednego z moich ulubionych pisarzy: "będzie tak samo, tylko jeszcze bardziej". Czy tą metodą, "to samo, tylko bardziej", będzie Tusk w stanie donieść swe wymuszone strachem poparcie do mety roku 2013? Przy tak usilnie pracującej na jego rzecz propagandzie nie jest to niestety wykluczone. Historia podaje wiele przykładów, jak można umiejętnym używaniem kija i marchewki kanalizować niezadowolenie, podsuwając głodniejącym masom "winnych", organizując igrzyska i "godziny nienawiści", skuteczne strasząc je, że może być jeszcze gorzej, i przekonując, że już byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie ta władza i jej starania, i nie wolno "zmieniać koni w połowie brodu". Ale nic za darmo. Jedynym sposobem, mówiąc najogólniej, w jaki może sobie kupić Tusk niezły wynik w kryzysowym (bo co do tego żaden ekonomista nie ma wątpliwości) roku 2013, jest wyprzedaż szans Polski w dłuższym okresie. Na tej drodze posunął się on już dość daleko i widać wyraźnie, że nie będzie miał skrupułów posuwać się dalej. To oznacza, że dla podtrzymania względnego zadowolenia "żyjących tu i teraz" (żyjących, dodajmy, w ten czy inny sposób z pieniędzy publicznych) i odepchnięcia reform na jeszcze później, spotęguje kryzys gospodarczy do rozmiarów ogromnego kryzysu cywilizacyjnego, który pogrąży Polskę na okres może nawet całego pokolenia, sprowadzając ją do roli niedorozwiniętego, kolonialnego kraju niezdolnego do funkcjonowania bez zewnętrznej kurateli; pytanie tylko, przez którą z sąsiednich potęg sprawowanej. Pewnie nie to mają na myśli ci, którzy twierdzą, że w drugiej kadencji Tusk zapewni sobie "miejsce w historii", ale fakt, zapewni sobie. Tyle że to miejsce obok Augusta III Sasa, hetmana Branickiego i Szczęsnego Potockiego. Rafał Ziemkiewicz