Artystą zaś jest się dlatego, że się zostało do tego cechu dopuszczonym poprzez jakieś środowiskowe gremia, czy to za sprawą formalnych dyplomów, zaświadczeń i certyfikatów, czy przez nieformalną zmowę marszandów, krytyków i bogatych szpanerów. Jeśli człowiek bez stosownego certyfikatu wysypie gdzieś śmieci, wsadzi krucyfiks do wypełnionego moczem nocnika albo wetknie sobie coś w tyłek - to nie będzie nic. To samo w wykonaniu artysty będzie "sztuką". Przynajmniej w opinii ludzi, którzy przyznają sobie prawo do wyrokowania o sztuce, i tych, którzy ich wyroki uważają za cokolwiek więcej niż jeden z wielu hałasów ponowoczesnego świata. Analogicznie, mędrcem staje się ktoś w tym samym medialnym świecie nie dlatego, że powiedział coś mądrego - odwrotnie, to coś, co powiedział mędrzec, jest z tej racji uważane za mądre, choć dokładnie te same słowa w ustach zwykłego człowieka uznane by zostały za takie tam sobie niewarte uwagi gadanie. A gdyby padły z ust kogoś napiętnowanego jako idiota, uznawano by je za idiotyzm. Nieważne, co, ważne, kto - a kto jest kim, to ustala tak zwana "elita opiniotwórcza". Jest tylko jeden "myk": żeby to działało, masy muszą uważać, że ludzie, którzy w roli owej "elity opiniotwórczej" występują, są od nich mądrzejsi. Muszą - że sięgnę po język sfer społecznych, z których się wywodzę - "mieć dla nich mores". Kryzys, w jaki obecnie "ponowoczesność" popadła, nie polega na żadnym tam "populizmie" czy "nacjonalizmie", jak to wrzeszczy wszelkie utytułowane głupactwo, tylko właśnie na zatracie owego "moresu". Stało się to, co w sumie było do przewidzenia już w chwili, gdy "ruszono z posad bryłę świata" i pomieszano przyczynę ze skutkiem - ludzie przestali w ten pic wierzyć. I tym samym opinie "opiniotwórczych" mają wartość weksli państwa, które zbankrutowało. To oczywiście nic nowego, ale jest rzeczą ciekawą obserwować, jak "szacun" nagle zmienia się w "obciach". Tym ciekawszą, że same "elity opiniotwórcze" są ostatnimi, do których zmiana ta dociera. Żyją w przekonaniu, że cały świat patrzy na nie z podziwem - trochę jak, kto jeszcze pamięta, biedny pan Kononowicz, który wygłaszając na poważnie różne polityczne manifesty zupełnie nie rozumiał, że są one tak popularne, bo ludzie się z nich śmieją. Przed upadkiem kroczy pycha; po upadku jest już tylko śmieszność. Akcja z "protestem" polegającym na jedzeniu bananów wydaje mi się przykładem tak dobitnym, że głupiej i śmieszniej chyba już być nie może - i to właściwie pod każdym względem. Przypomnę pokrótce: w Muzeum Narodowym pokazano retrospektywę artystki, obejmującą między innymi jej sławne dzieło sprzed dobrych czterdziestu lat, z gatunku tzw. wideoinstalacji. W ramach owej instalacji na dwóch telebimach wyświetlane były zapętlone, kilkuminutowe filmy. Na jednym pani artystka posługując się bananem daje pokaz czegoś, co w medycznej łacinie nazywa się "fellatio", stymulując go wargami i językiem; na drugim przewraca oczami i robi lubieżne miny, podczas gdy z ust wypływa jej i ścieka po brodzie coś białego i gęstego, przyjmijmy, że śmietana. Sztuka ta, jak łatwo było się domyślić, prowokowała liczne w tym muzeum wycieczki szkolne do zachowań zupełnie z powagą placówki nie licujących i dyrektor placówki w końcu postanowił telebimy wyłączyć. I w ten sposób, jakby naciśnięciem magicznego guzika, uruchomił środowiskowy gen głupactwa. Po pierwsze, skoro coś usunęli, to na pewno wina PiS. Narodziła się natychmiast, właściwie nie wiadomo gdzie i kiedy, legenda, że to rządzący "ocenzurowali" wystawę, co najmniej minister Gliński, a kto wie, pewnie i sam znienawidzony Kaczyński. Ponieważ środowisko żywi wobec PiS i wspomnianych osób żywiołową pogardę, postanowiło nie tylko zaprotestować, ale przy okazji zrobić z nich durniów, wmawiając samym sobie, że bananowy-śmietanowy oral artystki to zwykłe jedzenie banana, które się prawicowcom, a więc bigotom, a więc niewątpliwie ludziom seksualnie niewyżytym, kojarzy z seksem absolutnie bez żadnej przyczyny. Przez dziesięciolecia funkcjonowania autorki w sferach artystycznych żaden krytyk nie miał wątpliwości, na czym polega jej prowokacja, nawet kobiecy dodatek "Gazety Wyborczej" reklamując parę lat temu artystkę objaśniał czytelniczkom, że "chodzi o seks oralny", i że dzieło jest "manifestem feministycznego protestu wobec patriarchalnej kultury", w którym "banany stały się symbolem kultury fallocentrycznej" [uwielbiam ten żargon marksizmu-feminizmu] i "w uległych i czarujących ustach za sprawą przewrotnej wyobraźni zmieniają się w spragnione pieszczot penisy". Ale elektryzująca wieść, że "PiS cenzuruje sztukę" , dokładnie "tak samo jak Hitler, kiedy w latach trzydziestych usuwał z muzeów sztukę zdegenerowaną" sprawiła, że nagle instalacja zaczęła przedstawiać - wedle tej samej "Wyborczej" - li tylko "kobietę jedzącą banany" i cały tłum pajacujących "autorytetów moralnych", nawet były redaktor naczelny "Playboya", rżnąć zaczął głupa, że jak ci zboczeńcy z PiS mogli się tu czegokolwiek sprośnego dopatrzyć, cha, cha, cha. Efektem była fala idiotów "protestujących" poprzez wrzucenia na fejsy bananowych awatarów i selfików z bananami (przeważnie trzymanymi w paszczy, choć nie zawsze - pani Cielecka na przykład wetknęła sobie banana, oryginalnie, w ucho) oraz kuriozalna manifestacja pod muzeum, na której staruszki i mundurowi emeryci z KOD demonstracyjnie naśladowali bananowe igraszki pani artystki, rzucając wyzwanie nie tyle władzy, co żołądkom licznie ich obserwujących dziennikarzy. Najzabawniejsze jest w tym wszystkim, że skrzykujący się do walki na banany aktorzy, publicyści i dyżurni eksperci różnych tefałenów, podnieceni perspektywą okazania "sprzeciwu i solidarności" wydają się najgłębiej przekonani, że okazana przez nich gotowość natychmiastowego, solidarnego łapania się za banany jest czymś podobnym, jak w czasach totalitaryzmu podpisanie jakiegoś "listu 34" albo protestu przeciwko wpisaniu do konstytucji wiecznego sojuszu z Unią Euro... pardon, Związku Radzieckiego, w tamtych czasach mieliśmy innego wielkiego brata do dopisywania, oczywiście. I że dokładając oblizywanego lubieżnie banana do rekwizytorni "obywatelskich protestów", obok wieszaków, białych róż, czarnych parasolek, oporników, długopisów i czego tam jeszcze, wzmacniają swój autorytet, szacunek i poważanie u mas, nad którymi - we własnym przekonaniu - sprawują wciąż mickiewiczowski "rząd dusz". I to jest właśnie fascynujące. Ten "x-factor", czynnik nieuchwytny, to "coś". To coś, co sprawia, że - na przykład - podnieconym przez antypisowskie media nauczycielom wydaje się, że wrzucając grafomańskie rymowanki o strzelaniu "z pioruna w prącie" i przebierając się za krowy, zyskają godność, podziw i poparcie. To coś, co sprawia, że profesor Sadurski czy Balcerowicz sądzą, iż to, co wypisują w internecie umacnia ich pozycje jako poważnych liderów opinii i daje im autorytet (no bo, da capo al fine, nie dlatego się jest profesorem, że się osiągnęło mądrość, tylko skoro się ma ten tytuł, to wszystko, co się powie, jest z definicji mądrością). To coś, co kazało innemu profesorowi ze śmiertelną powagą powoływać się na fejkowy mem z Leo Messim i potem brnąć w głupotę, zamiast przeprosić, albo jeszcze innych uczyniło podatnymi na wkręcanie w zmyślonego generała Kufa Drahrepusa. I co sprawia, że gdy do tych wszystkich ludzi dociera, że ludzie mają z nich kononowiczową "bekę", zamiast się nad sobą zastanowić, zaczynają tym usilniej ubliżać i żalić się męczeńsko, iż są ofiarą "pisowskiego hejtu", "nienawistnej propagandą mediów publicznych" i "brunatnych prześladowań". Gdy ku uciesze czytelnika zebrałem w ostatnim numerze "Do Rzeczy" przygarść przejawów zidiocenia z nienawiści i frustracji do PiS w kręgach profesury, dowiedziałem się, że i ja, i mój tygodnik jesteśmy "moczarowcami". Ale żeby któryś z ludzi ośmieszających naukowe tytuły puknął się w czoło i opamiętał, to oczywiście nie, mowy nie ma. Nie ma kogo szanować - po prostu, tak to wygląda. Nie ma. "Co jeszcze musi się stać, by naród się przebudził?!"- powtarza sobie to całe sfiksowane towarzystwo słowa wykrzyczane w niedawnym wywiadzie przez Krystynę Jandę, i niemal słyszę, jak samo sobie odpowiada: trzeba znaleźć jeszcze dobitniejszy symbol! Jeszcze mocniejszą, bardziej wyrazistą formę protestu! Coś z tym bananem zrobić takiego, no, wiecie - w coś go jeszcze wetknąć, albo co, żeby było jeszcze bardziej. A potem awatary, selfiki, listy otwarte, odezwy w internecie i jakaś akcja. Bez akcji w ogóle ani rusz. No to ja kupuję popcorn i czekam.