Najciekawszy jest w tym fakt, że wystarczyło tylko, aby Emmanuel Macron użył magicznego słowa "sankcje" i oskarżył Polskę o "łamanie podstawowych unijnych praw". Entuzjaści PO i jej "przystawek" zaczęli entuzjastyczne laudacje dla francuskiego polityka tak skwapliwie, że żaden nie pofatygował się nawet sprawdzić, co w istocie Macron Polsce zarzuca, a tym bardziej chwilę się nad jego zarzutami zastanowić. Uważam to za kolejne potwierdzenie głoszonej przeze mnie od dawna tezy, iż mamy w ich osobach do czynienia z podnieconymi durniami.Owo "łamanie podstawowych praw unijnych" bynajmniej nie odnosiło się, jakby kodomici zapewne pragnęli, do tego, że profesor Rzepliński nie jest już prezesem Trybunału Konstytucyjnego, do tego, że pieniądze z państwowych mediów zamiast do kieszeni Tomasza Lisa i jego żony trafiają do kieszeni jakichś Ziemkiewiczów czy innych osób, nie będących niczyimi znajomymi, że Ziobro zabiera internet, likwiduje się gimnazja, wycina lasy i, jak po każdych wyborach, wycina też fagasów starej ekipy ze spółek skarbu państwa na rzecz fagasów nowej ekipy - ani innych, zdaniem totalnej opozycji, "antydemokratycznych" praktyk partii, która bezczelnie wygrała wybory, nie mając do tego upoważnienia autorytetów i salonów. To akurat panu Macronowi wisi. Prawie-prezydent Francji atakuje Polskę za to, że stwarza inwestorom lepsze warunki niż jego kraj i przez to kolejne firmy przenoszą produkcję do "nowej unii". A ich pieniądze, zamiast zasilać kasę, z której płaci się socjale i "czy się stoi, czy się leży" obywatelom "starej unii", trafiają do dzikusów ze wschodu. Na salonach łzy szczęścia, że Macron dostał kilka procent więcej niż Le Pen i ten fakt "uratował Unię" - a tymczasem, popatrzcie, durnie, przecież to właśnie ten wasz Macron zadaje unijnej idei śmiertelny cios. Jego atak na Polskę to wszak zakwestionowanie samej istoty umów gospodarczych, z których wyewoluowała obecna UE - swobody przepływu kapitału i pracy. Najwyraźniej na opanowanych antypisowskim amokiem salonach nie pozostał już nikt z odrobiną oleju w głowie, żeby to zauważyć. Można oczywiście machnąć ręką, że to tylko takie wyborcze bredzenie - przecież możliwość konkurowania jakością i taniością naszej pracy z rozleniwionymi i zblazowanymi "łelfarem" Francuzami i innymi obywatelami "lepszej" Unii gwarantują nam traktaty. Nie można ich łatwo zmienić, a dopóki obowiązują, nie można okładać Polski żadnymi sankcjami za to, że korzysta ze swych praw. Pogróżki Macrona są równie bezsilne, jak niedawne odgrażanie się prezydenta Hollande’a, że jak nie będziemy słuchać eurokracji, zabierze nam fundusze strukturalne. Ja bym ich jednak nie lekceważył. Praktycznego zagrożenia może ze sobą nie niosą, ale stanowią symboliczne wymówienie umowy, jaką zawarliśmy z Unią Europejską. Umowa ta, przypomnę, bo wszyscy zdaje się zapomnieli, w teorii gwarantowała nam wyrównanie szans z tą częścią kontynentu, której kaprys Roosevelta i wiarołomstwo Churchilla nie oddały na pół wieku pod sowiecki but i która przez ten czas, gdy my byliśmy mordowani i łupieni, a nasz kraj niszczony przez "realny socjalizm", prosperowała, upasła się i uczyniła swą gospodarkę dużo bardziej wydajną. Po roku 1989 było rzeczą oczywistą, że albo w zderzeniu z tak nas przewyższającymi gospodarkami zachodu zostaniemy po raz kolejny złupieni z zasobów i owoców pracy, jak państwa kolonialne w Afryce i Azji - albo, jeśli podejmiemy z nimi rywalizację, chroniąc własny rynek i produkcję, wymęczone peerelowską bidą społeczeństwo będzie skazane na długie lata wyrzeczeń, do których nie wydawało się ani zdolne, ani tym bardziej chętne. Integrację z Unią rajono nam w tej sytuacji jako salomonowe wyjście, dzięki któremu Zachód się nasyci, a my pozostaniemy cali - otwórzcie się, Polacy, wnijdźcie w obręb otoczonej protekcyjnymi murami "festung Europa", a żebyście nie byli zanadto stratni, dostaniecie kuuuupę kasy do wydania od razu. Nie ma się co rozwodzić, ile w tym dilu było sprytu, ile skorzystaliśmy, na ile nas oszwabiono, i kto nas oszwabiał - ci z Zachodu, czy właśni cwaniacy usadzani przez niefrasobliwych wyborców u steru państwowej nawy. W każdym razie nikt dotąd nie kwestionował podstaw tej umowy. A niejaki Macron to właśnie robi. I przecież, podobnie, jak dożywający na stanowisku końca kadencji Hollande, nie mówi tych głupot przypadkiem - mówi je, bo Francuzi chcą je słyszeć. Nie przyjmą przecież do wiadomości, że jest im coraz gorzej, bo są śmierdzącymi leniami z 35-godzinnym dniem pracy i rozdętymi ponad wszelki rozsądek przywilejami socjalnymi. Nie odważą im się też ichni politycy powiedzieć, że przyczyną ich nieszczęść są kolonizujący z wolna ich dekadencki kraj imigranci. A jakiegoś wroga trzeba podsunąć. I Polacy nadają się do tego doskonale. Macron zachował się dokładnie tak samo, jak angielscy żule, którzy nienawidzą kolorowych imigrantów, ale boją się ich zaczepiać, bo od muslima można zarobić kosę pod żebro - więc atakują i biją Polaków. Polacy sami sobie winni. W naszym zakompleksionym kraju nikt francuskiemu bubkowi nie powie jasno i wyraźnie: nie podoba się wewnątrzunijna konkurencja, to możemy pomyśleć o renacjonalizacji Telekomunikacji Polskiej i innych kupionych przez Francję za bezcen od postkomunistycznych paserów składników naszego majątku narodowego, i w ogóle o obcięciu wam zysków, jakie wyciągacie z naszego kraju. Przeciwnie, za sprawą targowickich odruchów "totalnej opozycji" łatwo zawsze znaleźć tu cymbałów, z gatunku tych, których cyfry 27:1 doprowadzają do orgazmu, gotowych kibicować gorąco każdemu działaniu na szkodę Polski i współuczestniczyć w nim. Bo to przecież "państwo PiS", i im będzie w nim gorzej, tym dla "opozycji totalnej" lepiej. Co trzeba mieć w głowie? Nie chcę się wyrażać, nawet po francusku...