Na przykład informacje o byłym prezydencie, Bronisławie Komorowskim, jeśli tylko nie są ogólnikowym łkaniem, że przegrał ze zorganizowaną kampanią nienawiści, ale dotyczą jakichś konkretów - nie są uznawane przez wajchowych za godne. Nie przebiła się zupełnie do dzienników telewizyjnych ani radiowych informacja, że nowa ekipa nie znalazła w kancelarii tajnej osławionego aneksu do raportu z rozwiązania WSI - a przecież zniknięcie takiego dokumentu to poważna sprawa, porównywalna ze "zniknięciem" przez Wałęsę teczki agenta "Bolka", potencjalnie nawet delikt do postawienia byłego prezydenta przed Trybunałem Stanu. Podobnie, nie podchwycono w telewizyjnych i radiowych dziennikach i programach publicystycznych doniesień, że były prezydent w ostatnich dniach urzędowania za nasze, podatnicze pieniądze wynajął dla siebie mieszkanie w Warszawie na pięć lat - choć przecież skandal to niewiarygodny, tym większy, że państwo Komorowscy poza domem w Budzie Ruskiej są właścicielami dwóch mieszkań w stolicy, z których jedno, 120 metrów, wynajęli pięć lat temu na dziesięć lat kancelarii prawniczej, więc czerpią z niego dochód, a w drugim, 70-cio metrowym, mieszka jeden z ich synów, któremu, choć jest dorosły, papa Komorowski jakoś nie uznał za stosowne poradzić, żeby wziął kredyt, zmienił pracę i znalazł sobie coś własnego, bo starzy tracą służbowy lokal i nie mają się, gdzie podziać. Za to przez trzy dni w każdym dzienniku i każdej rozmowie z zaproszonymi "autorytetami" usłyszeć mogliśmy o oskarżeniach tygodnika "Newsweek" wobec prezydenta Dudy, dotyczących czasów, gdy był posłem. Co istotne, konsekwentnie używano w odniesieniu do tych oskarżeń określenia "kilometrówki", co samo w sobie jest propagandową manipulacją - nawet gdyby "Newsweek" pisał prawdę, przeloty i noclegi nie mają nic wspólnego z "kilometrówkami", czyli zwrotem z pieniędzy sejmowych kosztów benzyny do prywatnego samochodu posła. No, ale słowo kilometrówki źle, czyli z punktu widzenia wajchowych właśnie dobrze się kojarzy - z nadużyciem, pisowskimi madrillieros i objechaniem (w kwitach) świata dookoła przez byłego marszałka sejmu Sikorskiego. Choćby jednak ktoś nie wiem jak uważnie się w te newsy i dysputy wsłuchiwał, za diabła kosmatego nie dowiedział się żadnych szczegółów. Coś tam, że nie halo, coś, że powinien się prezydent tłumaczyć, a się nie wytłumaczył - generalnie, ton lepperowskiego pytania: czy Andrzej Duda wyłudzał publiczne pieniądze? Oczywiście, lawina "newsów" sugerujących nadużycia ze strony prezydenta gdy był posłem, jak to zwykle bywa, zaowocowała licznymi komentarzami. Przy czym o ile ci, którzy komentują pod nazwiskiem i liczyć się muszą z procesami posługiwali się insynuacjami, retorycznymi pytaniami i sugestiami, a słowo "kilometrówki" brali z procesową ostrożnością w cudzysłów, to rzesze internautów dyskutowały już wprost o złodziejstwie, jako o czymś udowodnionym. Oczywiście, część tych wpisów na forach i społecznościówkach była łatwą do zdemaskowania krzątaniną "agencji marketingu sieciowego", a część efektem znanego mechanizmu psychologicznego, sprawiającego, że fanatyk nie czuje potrzeby weryfikowania tego, co potwierdza jego obsesje (gdy powiesz antysemicie, że ten a ten naprawdę nazywa się Mosze Rosenbaum, podchwyci natychmiast, nie pytając, skąd ta wiedza - z kaczofobami nie jest inaczej); ale to nie zmienia faktu, że wokół publikacji "Newsweeka" wytworzono imponujący, momentami wręcz ogłuszający zgiełk. Zgiełk, w którym, powtórzę, nikt nie pofatygował się przyjrzeć, co właściwie zawiera ta publikacja i na jakim materiale opierają się wymierzone w prezydenta insynuacje. Odrzuciwszy retoryczne ozdobniki, znajdujemy w "Newsweeku" informację, że poseł Andrzej Duda w ciągu trzech lat 11 razy leciał do Poznania i z powrotem samolotem, co kosztowało Sejm 9 200 pln oraz 6 razy nocował w Poznaniu w hotelu - za kolejnych 1800 pln. "Newsweekowi" nie udało się ustalić, w jakim celu poseł latał do Poznania, ale odkrył rzecz skądinąd powszechnie wiadomą, że Andrzej Duda wykładał na prywatnej uczelni, która ma główną siedzibę w tym właśnie mieście. W związku z tym stawiają autorzy tekstu tezę, że podróże te MOGŁY nie mieć nic wspólnego z wykonywaniem mandatu posła i sugerują, że JEŻELI poseł Duda latał do Poznania by tam wykładać, to było to COŚ W RODZAJU wyłudzenia. Autorzy publikacji, panowie Krzymowski i Cieśla (warto zapamiętać) nie dotarli do grafików wykładów Andrzeja Dudy. Albo - obstawiam raczej - dotarli, ale ponieważ z tych grafików wynika, że daty noclegów posła nie pokrywały się z datami wykładów, przemilczeli je, jako nie pasujące do budowanej z sugestii i retorycznych pytań narracji. Co do przelotów, odnośna ustawa i regulamin sejmowy stanowią jasno, że bezpłatne przeloty, przejazdy koleją, autobusami i taksówkami na terenie kraju przysługują każdemu posłowi w każdej sytuacji - nie tylko wtedy, gdy poseł wykonuje swój mandat poselski. Co prawda, w ramach wytwarzania szumu niektórzy komentatorzy - na czele z nieocenionymi w takich razach mediami "Agory" - posunęli się wprost do oczywistego kłamstwa, że taki wymóg istnieje, ale wystarczy kilka kliknięć, by sprawdzić. O tym stanie prawnym rządowe media i nawet sama pani rzecznik Kidawa Błońska, która wcześniej gromko wzywała prezydenta do "wytłumaczenia się", przypomnieli sobie jednak dopiero w czwartek, kiedy, niejako w odwecie, "Gazeta Polska Codziennie" przypomniała jak poseł Kopacz latała za nasze pieniądze do córki. Mówiąc krótko - może się nam ten poselski przywilej nie podobać, ale póki co, każdy poseł podróżuje gdziekolwiek chce za nasze. I każdemu posłowi oraz posłance, jak również byłemu posłowi i byłej posłance - co do jednego! - można postawić zarzut, że gdzieś tam kiedyś pojechał czy poleciał (a lepiej: "przewiózł d...") za pieniądze podatników w sprawach niezwiązanych z "wykonywaniem mandatu". Które to pojęcie też, mówiąc nawiasem, nie wiadomo co znaczy - modelowym przykładem "wykonania mandatu", kto ciekaw, jest na przykład początek rozmowy tow. Jana Winnickiego z prezesem spółdzielni mieszkaniowej w jednym z pierwszych odcinków serialu "Alternatywy 4". Więc w tej warstwie, zajmującej w wyprodukowanym szumie najwięcej uwagi, oskarżenia "Newsweeka" są zwykłym zawracaniem... powiedzmy uprzejmie, że głowy. Pozostaje owych sześć noclegów - dwa rocznie - w poznańskich hotelach za kwotę 1800 złotych. Regulamin Sejmu powiada, że posłowi przysługuje refundacja kosztów hotelowych do kwoty 7 500 pln rocznie, i tu istotnie pojawia się wymóg, że dotyczy to podróży związanych z "wykonywaniem mandatu". Tylko fakt, iż śledczym orłom z "Newsweeka" nie udało się ustalić, po co Andrzej Duda gościł przed laty w Poznaniu, nie może być przedstawiany jako dowód, ani nawet jako poszlaka, że nie był tam w celach "mandatowych". To brzmi przecież jak kawał - nie wiemy, co robił i po co, więc wygląda to podejrzanie. A może w następnym "Newsweeku" przeczytamy tak: Andrzej Duda dwa razy wynajmował hotel w Poznaniu, mieście, gdzie jest wiele agencji towarzyskich. Czy obecny prezydent korzystał jako poseł z płatnego seksu? Zdaniem wielu bezstronnych autorytetów, powinien się z tego podejrzenia wytłumaczyć. Choć uczelnia zatrudniająca Andrzeja Dudę ma siedzibę w Poznaniu, to wykłady miał on nie w stolicy Wielkopolski, ale w filii w Nowym Tomyślu (sprawa łatwa do ustalenia, więc Krzymowski z Cieślą powinni do tej wiedzy dotrzeć, ale czegosik nie dotarli). To miasteczko oddalone od Poznania o 70 kilometrów. I wystarczy kliknąć w wyszukiwarkę, by ustalić, że i tam są hotele, także luksusowe. Po co więc, skoro wykładał w Nowym Tomyślu, i nic innego, jak sugeruje publikacja, nie miał do roboty, miałby wynajmować sobie poseł nocleg w odległym Poznaniu? I, jeśli założyć, że poseł Duda zwykł korzystać z poselskich przywilejów dla prywatnych celów, jak wyjaśnić tę powściągliwość, że mając w roku kilkadziesiąt wykładów, z hotelu korzystał tylko dwukrotnie? Nie mówiąc już o tym, że w dniach, kiedy akurat wykładów nie miał? Co więc zostaje z rzekomo "podejrzanych rachunków"? Że poseł Duda bywał w Poznaniu. I to jest, zdaniem Tomasza Lisa i wspierających go "wajchowych" coś, z czego się powinien wytłumaczyć i pokazać dowody, że był tam w celach związanych z "wykonywaniem mandatu". Otóż nie. Opozycyjni dziennikarze jakoś bez trudu dotarli do informacji, których Krzymowski z Cieślą zdobyć nie byli w stanie (raz było to posiedzenie Akademickiego Klubu Obywatelskiego, innym razem narada nad przygotowywanym projektem ustawy etc.), ale to zły kierunek. Tomasz Lis, wytrawny manipulator i propagandysta dobrze wie, że w oczach niezorientowanej widowni, jeśli ktoś się zaczyna tłumaczyć, to tak, jakby przyznawał się do winy. Niby wyjaśnił, ale... zawsze można powiedzieć, że ",musiał się tłumaczyć", prawda? Dlatego cywilizowane normy stanowią, że to nie człowiek o coś oskarżany ma się tłumaczyć z plotek i insynuacji, ale oskarżenie musi być poparte dowodami. Innymi słowy - ciężar dowodu spoczywa na stronie oskarżającej. Jeśli - taki zupełnie teoretyczny przykład - chciałbym poinformować masową publiczność, że Tomasz Lis ma w środowisku reputację nie tylko mobbującego podwładnych chama, ale także damskiego boksera i kolejne jego kobiety widywano często z sińcami na twarzy, to nie mam prawa powołując się na niekonkretne plotki ogłaszać (załóżmy, że miałbym w tej robocie za sprzymierzeńców podobnie jak on życzliwych wajchowych) we wszystkich masowych mediach dzień po dniu: "Tomaszu Lisie, dlaczego nie chcesz odpowiedzieć na proste pytanie, czy bijesz kobiety?" Gdybym tak zrobił, sąd skazałby mnie, cywilnie, albo nawet karnie, za naruszenie jego dóbr osobistych. I miałby rację. Dopóki Tomasz Lis nie znajdzie dowodów, że Andrzej Duda naruszył prawo, dopóty jego ponawiane niemal codziennie na społecznościówkach "pytania" do Dudy są czystą insynuacją (o kabotyństwie nie wspominając). Na "pytanie lepperowskie" - czy to prawda, że brał pan łapówki i dopuszczał się czynów pedofilskich, ja tylko pytam? - po prostu się nie odpowiada. Chyba że pozwem. Każdy dziennikarz, nie tylko ten wytrawny, przeczytawszy publikację "Newsweeka", której nadano tak wielki rezonans, na pytanie, co z niej wynika, odpowiedzieć musi słowem Cambronne’a: GÓWNO. Dokładnie tyle. I owo, pardon pour le mot, gówno, było przez cały tydzień agregowane w masowych mediach, tych, które słowem się nie zająknęły o mieszkaniowych nadużyciach poprzedniego prezydenta, czy jego pętackich złośliwościach w rodzaju zarządzenia po przegranych wyborach remontu Pałacu, aby następca nie miał się, gdzie wprowadzić, tudzież wyczyszczenia kasy, aby nie miał za co tworzyć swojej kancelarii. Tomasza Lisa uważam za człowieka upadłego, który dojącej Polskę sitwie zaprzedał się już dawno, i jedyną okolicznością łagodzącą może być dlań, że za naprawdę wielkie, dla przeciętnego Polaka niewyobrażalne pieniądze. Czy nie jest zabawne, gdy o rzekome wyłudzenie 1800 pln przez 3 lata oskarża prezydenta propagandysta, który co tydzień kasuje z publicznej TV, a więc także z pieniędzy publicznych, 120 tysięcy pln za podlizywanie się władzy i opluskwianie opozycji (dotarł do tych stawek kiedyś "Dziennik Gazeta Prawna" i ani Lis, ani TVP nie odważyły się na wszczęcie sporu - inna sprawa, że było to dawno, i dziś może bierze już znacznie więcej)? Doprawdy, zasłużył Tomasz Lis na nagrodę Złotego Dorsza imienia Julii Pitery. Ale nie zawracałbym nim Państwu głowy, gdyby nie chodziło o coś ważniejszego, o mechanizm działania propagandy w czasach elektronicznego zgiełku. Bo nikt chyba w świetle powyższych faktów nie zaprzeczy, że ani publikacja "Newsweeka", ani jej nagłośnienie przez inne media zajadle broniące rządów PO i PSL nie miały nic wspólnego z dziennikarstwem. Najczystsza propaganda. Z zasady zwracająca się do tych, którzy nie dopytają, nie wejdą w szczegóły, nie będą się zastanawiać nad logiką postawionych oskarżeń. Tomasz Lis jest presstytutką doświadczoną i fachową, wie doskonale, że ci, którzy gotowi są temat drążyć, dla tej władzy już i tak są straceni - gra toczy się o tych "nie interesujących się polityką", nie klikających w internet, mało kumatych. Tak, jak wtedy, gdy powołując się na twitterowe konto Kingi Dudy, o którym musiał doskonale wiedzieć, że jest internetową zgrywą, "fejkiem", albo gdy demaskował żydostwo kandydata PiS na prezydenta, tak i teraz działa Lis z całkowitym cynizmem. Wie, że kto ma się zorientować w manipulacji, ten się zorientuje, ale to nieważne, ważne, żeby wyprodukować i rozprzestrzenić medialny smród niejasnych podejrzeń. Smród, który dotrze do milionów niekumatych i sprawi, że nie bardzo jarząc co, jak, gdzie, nabiorą oni przekonania, że ten Duda, pani kochana, taki sam jak oni wszyscy, też coś tam kombinował, no nie pamiętam, ale w telewizji mówili. I żeby ten smród podtrzymać, będzie Lis do upadłego brnąć w zaparte, upierać się, że przecież nie skłamał, bo Andrzej Duda naprawdę jeździł do Poznania, i że "potwierdza się, że w kilku przypadkach daty przelotów pokrywają się z datami wykładów" (uważacie Państwo - przelotów, nie noclegów!). A w przyszłym tygodniu ogłosi pewnie jako wielką sensację, że Andrzej Duda był prezydenckim prawnikiem w czasie, gdy ułaskawiano wspólnika Marcina Dubienieckiego, i fakt, że nie ma żadnych dokumentów, z których by wynikało, że miał z tym ułaskawieniem coś wspólnego, dowodzi, iż je zniszczono - a po co by je niszczono, gdyby nie było na nich podpisu Dudy? A w zaprzyszłym - kolejną podobną sensację. I chórem, głośno: dlaczego prezydent nie chce odpowiedzieć na nasze pytania, dlaczego się nie tłumaczy? I tak do oporu, dopóki wreszcie, mimo wszystkich ich starań i wysiłków, nie stanie się to, czego medialne kurtyzany tak panicznie się boją. PS. Osobną ciekawostką, na którą warto zwrócić uwagę, jest okładka wspomnianego "Newsweeka". Fotoszopista, którego praca polega zwykle na wygładzeniu i optycznym pojędrnianiu, tym razem pokrył twarz prezydenta krostkami i wyakcentował je światłocieniem, nadając mu wygląd menelski i odpychający. Taki drobiazg, ale propaganda, zwłaszcza w kwestii manipulowania podświadomością, składa się właśnie z drobiazgów.