Proces doktora G. trwał trzy lata, a on sam zatrudniał aż trzech obrońców - domyślam się, że z najdroższej półki. I żaden z owych gwiazdorów palestry nie podał w wątpliwość legalności zdobycia materiału dowodowego. Nie zrobił tego również sam sędzia prowadzący. Prawo, o ile wiem, przewiduje procedury, jakie powinien zastosować, gdyby tak się stało - nie zastosował żadnej. Uwzględniając materiał dowodowy i skazując na jego podstawie, siłą rzeczy uznał go za zebrany w sposób legalny. I nagle, ogłaszając wyrok skazujący (fakt, niezwykle łagodny), wygłasza sędzia tyradę przeciwko "stalinowskim metodom" CBA, które odkrył najwyraźniej już po napisaniu sentencji wyroku. Więc albo sam jest stalinowskim sędzią (skoro te stalinowskie metody klepnął, skazując na podstawie wydobytych nimi zeznań), albo potrzeba okazania lojalności plemieniu antypisowskiemu przeważyła u niego nad zdrowym rozsądkiem. Jako Wysoki Sąd, oceniający materiał dowodowy, musiał skazać, ale jako Igor Tuleya, najwyraźniej poczuwający się do członkostwa w klubie "ludzi na pewnym poziomie", a więc tych, którzy kochają PO i salon, a gardzą "bydłem" (określenie W. Bartoszewskiego) Kaczyńskiego i Rydzyka, odczuwa wskutek tego wyroku głęboki dyskomfort i musi go sobie osłodzić, publicznie zaznaczając, że sam się ze swym korzystnym dla PiS orzeczeniem nie zgadza. Niezła jazda. Żeby na moment odkleić się od wszechpotężnej emocji, kto za PiS, a kto za władzą, spróbujmy to oddać jakimś politycznie obojętnym przykładem. Dajmy na to, sędzia rozpatruje sprawę złodzieja samochodów i orzeka: facet faktycznie kradł, nie da się temu zaprzeczyć, więc go skazać muszę, ale dowody, że kradł, zdobyto zakładając mu podsłuch. Co prawda, założono mu go zgodnie z obowiązującym prawem, ale ja, sędzia, uważam, że posługiwanie się podsłuchami jest nieetyczne, ja się takimi metodami brzydzę, potępiam je i ostrzegam. No, czyż nie jest to pierwszej wody nonsens? A przecież sędzia Tuleya zachował się tak samo. Nie uznał, że zastosowane przez CBA metody były bezprawne, bo wtedy musiałby reagować już w trakcie procesu i odrzucić przedstawiony przez oskarżenie materiał. Uznał tylko, że mu się one nie podobają, zwłaszcza "wielogodzinne" (jak wyczytałem, konkretnie: trzygodzinne) przesłuchania w godzinach nocnych. I zapowiedział przygotowanie (teraz, po zamknięciu przewodu?!) zawiadomienia w sprawie fałszywych zeznań, z której to zapowiedzi zresztą szybko się wycofał. Pomijam już nazywanie wspomnianych przesłuchań "stalinowskimi metodami", bo jest to dowód ignorancji i nonszalancji tak potężnej, że aż obelżywej dla ofiar stalinizmu, ale kwestionowanie przez sędziego procedur, których legalności nie podważa, sugeruje, że z tego rodzaju wrażliwością wybierając taki akurat zawód minął się z powołaniem. Plemię antypisowców, od kilku dni wściekle kibicujące sędziemu Tulei, pomija te wszystkie oczywistości milczeniem. Dla niego liczy się tylko to, że choć wyrok nie potwierdził propagandowej narracji o niewinnym doktorze, prześladowanym przez złowrogiego Kaczora, to jednak wystąpienie sędziego pozwala tę narrację podtrzymywać. Owszem, brał łapówki, ale jednak z uwagi, że go na tym nakryto za pomocą "stalinowskich" metod, był ofiarą. Owszem, posłanka Sawicka też została skazana, wszystkie jej łzy i histerie o "uwiedzeniu" okazały się picem, no, ale występ sędziego Tulei pozwala i ten wyrok unieważniać duszoszczypatielną bajeczką o pierwszej naiwnej i agencie-podrywaczu. Obóz władzy dostał od sędziego Tulei propagandowy wytrych, za pomocą którego można deprecjonować, na dobrą sprawę, absolutnie każdy wyrok, jeśli się już nie da uniknąć wydania takowego na osobę z jedynie słusznego obozu. Owszem, gangster i mafioso, ale przecież przy zatrzymaniu antyterroryści rzucili nim w upokarzający sposób o glebę, skuli ręce na plecach, a jeszcze darli przy tym mordy, wywalając drzwi i ciskając petardy hukowe. Czyż nie są to stalinowskie metody, pozwalające ogłosić bandziora ofiarą organów ścigania? Tuskowi "poputczicy" w swej gorliwości propagandowego wysługiwania się władzy zedrą gardła robiąc z łapówkarza skrzywdzone biedactwo, ale oczywiście nie widzą nic złego w długotrwałym przetrzymywaniu w areszcie Piotra Staruchowicza tylko za to, że podpadł. Los tego człowieka pokazuje, że w III RP odtworzono znaną z przedrewolucyjnej Francji instytucję "prywatnego więźnia" królewskiego. Dwukrotnie stawiane "Staruchowi" przez prokuraturę zarzuty rozpadły się przed doniesieniem ich na salę sądową i dla podtrzymania pozorów legalności aresztu trzeba było klecić nowe, coraz bardziej naciągane. Ostatnie orzeczenie sądu, który po raz kolejny przedłużył aresztowanie z uwagi na obawę matactwa w śledztwie, choć śledztwo to zostało już formalnie zakończone (!), to prawdziwe kuriozum. Strach pomyśleć, co w końcu z tym "Staruchem" zrobią, bo wyraźnie zaczyna tu działać paragraf 22 - im dłużej go władza na tak lewych podstawach trzyma, tym bardziej nie może go wypuścić, bo za duża to będzie kompromitacja. Nie jest wykluczone, że może w rozwiązaniu problemu pomóc sędzia Tuleya. Jeśli to on dostanie sprawę do rozsądzenia - a nie jest to niemożliwe - to pewnie uniewinniając faceta z powodu braku jakichkolwiek podstaw do skazania, wygłosi jednocześnie za pośrednictwem Giewu i Tusk Vision Network orację, że brzydzi się takimi kibolami, jak ten, co go właśnie uniewinnia, i że powinno się takich traktować z maksymalną surowością i lać tak długo, aż się przyznają, bo na pewno znalazłoby się do czego. Metodę, która pozwoliła sądownie skazanego doktora G. medialnie uniewinnić, można przecież zastosować także w odwrotną stronę.