Na przykład w przedświąteczny weekend w niemal wszystkich dziennikach znalazła się nie wiem przez kogo wymyślona informacja, że w nowym Słowniku Języka Polskiego zamieszczono wulgaryzmy. Ten nowy słownik gotowy jest i dostępny w różnych formach od wielu miesięcy, więc nius z tego cokolwiek wątpliwy. Na dodatek umieszczanie w słowniku wulgaryzmów to rzecz oczywista, bo po to właśnie słownik jest, aby poinformować cudzoziemca albo ucznia, jakiego słowa kiedy można użyć (proszę łaskawie zerknąć do wokabularzy angielskich czy francuskich) i tylko przedziwna, gomułkowska pruderia peerelu oraz równie dziwna pruderia III RP czyniły polszczyznę pod tym względem jakimś obłudnym dziwąlogiem wśród języków świata - słów, które przeciętny Polak poznaje zaraz po "mama" i "tata" oficjalnie nie było, przez co pokolenia niedouczonej młodzieży zwykły robić w jednosylabowym wyrazie aż dwa błędy ortograficzne, pisząc je przez "h" samo i "i" krótkie. Jeśli więc w ogóle o zmianie w słowniku warto było mówić, to odnotowując powrót do normalności. Ale gdzie tam, koledzy dziennikarze uderzyli w tony świętego oburzenia - jakby ktokolwiek miał się właśnie ze słownika dowiedzieć, że słowa, takie jak "nierządnica", "wagina" i "membrum viri", mają swoje nieprzyzwoite odpowiedniki! Czuję się w tej sprawie autorytetem z dwóch powodów. Po pierwsze, jestem z wykształcenia polonistą, i to nawet z piątką na dyplomie. Po drugie, przeżywam właśnie swoje warholowskie pięć minut sławy (po raz drugi, po tym, gdy jako rzecznik prasowy UPR pokazany zostałem w "Wiadomościach" podczas wpychania do gęby czterech kanapek na raz; ach, któż to jeszcze pamięta - a wtedy przez kilka dni rozpoznawany byłem na ulicy dosłownie przez wszystkich!) z racji, jak mnie poinformowano, błędu komputera, który wpuścił na antenę to, co się na niej absolutnie znaleźć nie powinno. Ogarnięty irytacją, że przerywa mi się program na żywo i zabiera przeznaczony nań czas na tak ważkie niusy, że ktoś w Olsztynie zatkał zamek spinaczem, a w Psiej Wólce babina znalazła w skrzynce w sobotę ulotkę, której ponoć w piątek tam nie było, pozwoliłem sobie wyrazić pod adresem przewodniczącego Państwowej Komisji Wyborczej życzenie, żeby już kończył - w sposób, w jaki publicznie bym tego nigdy nie zrobił. Niestety, konteksty zostały pomieszane. W powtórce programu o 2.45 w nocy moje słowa rozległy się w eterze, a o 5.00, oczywiście czystym przypadkiem, już wisiały na portalu "Gazety Wyborczej", i to obrobione elektronicznie tak, by to, co w oryginale ledwie było słychać, brzmiało głośno i wyraźnie. Cóż, przykro mi oczywiście, że obraziłem człowieka, który po prostu wykonywał swe obowiązki, nie miałem takiego zamiaru i przepraszam - jak to mówią Amerykanie, którzy mają dosadne i zwięzłe powiedzonka na wszelkie możliwe okazje, "shit happend". Niech rzuca kamieniem, kto sam jest bez winy. Tymczasem, jak zwykle, najbardziej oburzeni okazali się ci, którzy najmniej mają do tego prawo. Rozumiem radość licznych wiernych kibiców mojej twórczości, że wreszcie mają cokolwiek więcej do przypierdzielenia się niż moje hektary, ale może warto przed skorzystaniem z okazji się chwilę zastanowić... Demaskacja gazety.pl brzmi jakoś średnio wiarygodnie, gdy pamiętać, że to na tym właśnie portalu ogłaszano bohaterami jakiegoś profesorzynę, który na oświadczeniu lustracyjnym napisał, żeby go całować w d..., albo dziennikarskiego wycirusa, który - w przeciwieństwie do mnie wiedząc, że jest na antenie - zawołał do urzędującego wicepremiera, by "przestał pieprzyć". Żeby zresztą nie było już najmniejszej wątpliwości, że oburzenie moją wpadką jest równie zasadne jak oburzenie obecnością brzydkich wyrazów w Słowniku Języka Polskiego, i brzmi jak w tytule niniejszego felietonu, pod owym tekstem umieściła gazeta.pl komentarz nazywający mnie "PiS-dą". Bardzo inteligentnie, akurat na poziomie fanów michnikowszczyzny. Misie kochane - że się tak zwrócę do płonących świętym oburzeniem hipokrytów - jako pisarz i polonista wyjaśniam wam, że nie tyle chodzi o to, żeby pewnych wyrazów nie używać nigdy, ale żeby je używać odpowiednio. I gdyby nie to, że upublicznienie słów wypowiedzianych w ścisłym gronie mogło uszczknąć szacunku należnego członkom PKW, którzy niczym sobie na to nie zasłużyli, to w ogóle nie miałbym sobie nic do zarzucenia. W długiej rozmowie mocne słowo pada raz, akurat w tym punkcie, gdzie paść z punktu widzenia dramaturgii i logiki języka powinno. Nie ma to nic wspólnego z dresiarską mową, zapisaną na taśmach z Rywinem, Michnikiem, Gudzowatym czy Kaczmarkiem i Kornatowskim, mową, w której k... używana jest jako przecinek i maskuje właściwą jednostkom prymitywnym niezdolność wyjęzyczenia się. Żeby twierdzić inaczej, trzeba mieć drewniane ucho albo kierować się skrajnie złą wolą. A jeśli komuś się nie podoba, to niech się pocieszy, że mocne słowa z czasem nieuchronnie się wycierają. Słowa "kiepski" używamy dziś nawet przy damach i mało kto wie, że jeszcze sto lat temu znaczyło ono dokładnie tyle, co "ch...y" i brzmiało równie wulgarnie. Więc wystarczy poczekać. Rafał A. Ziemkiewicz