To, że finanse państwa stają się kamieniem u szyi polskiej gospodarki i trzeba je koniecznie zreformować, dla fachowców było jasne niemal od samego zarania III RP, a co najmniej od rządów Pawlaka, który zatrzymał reformy Balcerowicza w tym punkcie, w którym zaspokoiły one już wszystkie interesy uwłaszczonej nomenklatury i dalej mogły tylko zagrozić jej uprzywilejowanej pozycji w państwie. Ale dla polityków "oczywistą oczywistością" stały się ostatecznie w połowie rządów Millera. Wówczas też namawianie Polski do zasadniczej reformy ze strony międzynarodowych instytucji finansowych z dobrotliwych rad zaczęło się stopniowo zamieniać w zniecierpliwione ponaglanie. Miller jednak uwierzył szamanowi, który obiecał, że dzięki swemu wielkiemu wynalazkowi - pięciokątowi stabilizacji - podniesie rządowe wydatki zmniejszając podatki i jednocześnie zlikwiduje deficyt finansowy, a wszystko to bez żadnej reformy. Przez jakieś pół roku szaman powtarzał, że już, zaraz, pokazywał na konferencjach prasowych rozmaite gadżety, narzekał na zła politykę NBP oraz zajmował się szukaniem groszowych zarobków, postulując likwidację niektórych ulg tudzież "abolicję" dla tych, którzy wyjdą z szarej strefy; w końcu pod błahym pretekstem złożył dymisję i wyjechał obrażony. Teraz wraca jako wielka nadzieja zdychającego SLD i autor książki, która ma wskazać światu nową perspektywę po wieszczonym przez Szamana krachu neoliberalnego kapitalizmu. Pobieżna lektura jego Opus Magnum skłania do wniosku, że tą nową perspektywą jest postulat powrotu do etatyzmu lat sześćdziesiątych, tego właśnie, który doprowadził do wielkiej stagflacji kolejnej dekady i po którym musieli sprzątać monetaryści. Za Millera przynajmniej się wokół dziury w dachu działo, choć bez efektu, po jego katastrofie temat istniał już tylko w chwilach, gdy ktoś zadawał rządzącym pytanie - zreformujecie wreszcie te finanse? Odpowiadali: oczywiście, że zreformujemy. I nie robili nic. Jarosław Kaczyński nie robił nic, bo, jak wszystkimi innymi sprawami, finansami państwa zamierzał się zająć dopiero po definitywnym rozbiciu Układu, a Układu rozbić mu się nie udało, choć już był o krok, bo przeszkodzili mu w tym dziennikarze na żołdzie zagranicznych ośrodków oraz bezprecedensowa kampania, jaką tenże Układ przeciwko niemu rozpętał. Poza tym do rozbijania Układu potrzebował Kaczyński poparcia społecznego, a uzależnianie reformy państwa od poparcia społecznego to mniej więcej coś takiego, jak uzależnianie klasówki od zgody uczniów. Z kolei Tusk tegoż samego poparcia potrzebuje - chciałem napisać, do dorzynania Kaczyńskiego, ale chyba bym się omylił - nawet tym się przecież nie zajmuje. Tusk po prostu lubi co dzień rano popatrzeć, jak wysoko szybuje w sondażach, i kiedy ma w nich 50 procent, to chciałby mieć 70 - więc też żadnych reform nie przygotowywał (bo - patrz wyżej) a kluczowy gospodarczy cel swego rządu wymyślił w Krynicy podczas przechodzenia od fotela do mównicy, z której ogłosił natychmiastowe wejście do strefy euro. Obecni na sali wicepremier odpowiedzialny za gospodarkę i minister finansów tak się przecież wtedy zdumieli, że nie potrafili powstrzymać się od wybałuszenia na szefa oczu mimo obecności licznych kamer. Przez cały ten czas słoneczko grzało pięknie, złoty się umacniał, koniunktura napędzała gospodarkę i deficyt nawet troszkę spadał, sam z siebie, bez żadnych działań rządu. Nikomu nie przyszło do głowy, że dobra pogoda może nie trwać wiecznie. A teraz się zaciąga na burzę? Zwracano już uwagę na ten paradoks, że partie, które kiedyś obiecywały nam zgodnie IV RP, potykają się na tym właśnie, w czym wydawały się mocne. PiS wyłożył się na walce z korupcją, PO wykłada się właśnie na gospodarce. Zabawne, tylko co z tego, skoro zaraz lunie deszcz, a my mamy dziurę w dachu? Rafał Ziemkiewicz Więcej na ten temat w INTERIA.TV