Kobiety, które nienawidzą PiS
Kilku znajomych, z którymi działałem kiedyś w Unii Polityki Realnej, założyło fundację (UPR, wyjaśnię młodym, to była taka partia, która nigdy nie zwojowała nic dla siebie, ale dziś prawie wszędzie, gdzie się robi coś pożytecznego, są jej byli członkowie). Dorobili się, ustatkowali, i zapragnęli coś jeszcze zrobić dla Polski, bez nurzania się w polityce, po prostu żeby pomóc Polakom zmądrzeć. Wielce chwalebna sprawa. Jednym z pomysłów fundacji jest konferencja, na której, między innymi, poproszono o przedstawienie rządowych planów i wizji przyszłości w konkretnych dziedzinach sześciu konkretnych zajmujących się tymi projektami wiceministrów.
Takie sprawy nie są oczywiście w Polsce uważane za medialne - u nas zasadniczymi punktami debaty publicznej czyni się rzeczy tak ważkie, że prezes założył śmieszną pelerynkę albo minister napisał "hatakumba" (choć zauważyłem, że słów Ryszarda Petru o "poglamglaniu obywatela tam gdzie potrzebuje" te same, hatakumbowe media jakoś nie podchwyciły). Dyskutuje się oczywiście i o sprawach strategicznych, ale wyłącznie za pomocą abstraktów tak pojemnych, że nic zupełnie nie znaczących - "rozmontowywanie praworządności", "wstawanie z kolan", albo najlepiej - "to, co się obecnie robi". Ale konkrety, dotyczące gospodarczej "pułapki średniego rozwoju", demografii czy geopolityki - nie, od razu kolegom powiedziałem, żeby na zainteresowanie mediów nie liczyli.
W pewnym sensie się myliłem, bo konferencja, a raczej jej zapowiedź, stała się jednak przedmiotem gorącej debaty w internecie. Tyle, że w kontekście najgłupszym z możliwych. Nawiedzone feministki odkryły jedna z drugą, że wszystkich sześciu wiceministrów, którzy pojawią się na konferencji, to - o zgrozo! - mężczyźni! A konferencja nosi szumny tytuł - "Polska przyszłości". Polska przyszłości bez kobiet?! Aaaaa!
Na dodatek - przyznam, że to by mi do głowy nie przyszło - ten męski sabat zwołano na 3 października, co feministki uznały za specjalnie w nie wymierzoną prowokację. Dlaczego? Bo 3 października to ich dzień święty. No, nie pamiętacie? Rocznica "czarnego protestu"! Rocznica wydarzenia zaiste niezwykłego, kiedy to towarzystwu, delikatnie mówiąc, niszowemu, udało się wyprowadzić na ulice dziesiątki tysięcy normalnych kobiet. Co prawda jednorazowo, i tylko dzięki temu, że udało się te biedne kobiety skutecznie okłamać, jakoby ktoś chciał je karać więzieniem za antykoncepcję, zakazywać badań i tak dalej; a nawet owo skuteczne wciśnięcie biednym niewiastom kitu nie było zasługą feministek, tylko agit-propu "opozycji totalnej" i celebrytek z panią Jandą na czele... No, ale jak się nie ma większych sukcesów, to się świętuje, co się ma.
Z perspektywy czasu - muszę przyznać - "czarny protest" nabiera i w moich oczach barw pozytywnych. Dzięki bowiem publicznym kłamstwom pani Jandy i innych o niestworzonych represjach, które miały jakoby być w "pisowskim projekcie ustawy" (kłamstwem było już samo to określenie, bo projekt był społeczny, zgłoszony w drodze zbiórki podpisów) "środowiska kobiece" ujawniły się, zostały wszem i wobec zobaczone przez normalne kobiety i - jak pokazała frekwencja na następnych "iwentach" - przyniosło to doskonały skutek, jeśli chodzi o ich wpływ i popularność. Po prostu, jeśli jakaś naiwna kobieta wierzyła, że feministki to też kobiety i że walczą o coś dla kobiet ważnego, to jej wtedy przeszło.
To niby nie moja sprawa, ale w końcu znam wiele kobiet, nie wszystkie mnie nienawidzą (rzekłbym chełpliwie, że wręcz przeciwnie), jestem mężem żonie i ojcem córkom, więc co nieco jednak o nich wiem. Jaka kobieta dobrowolnie oszpeca się okropną fryzurą i makijażem, powyciąganymi łachami, ćwiekami w nosie czy paratruperskimi buciorami? Jaka kobieta epatuje wulgarnością, agresją, zachowaniem godnym najtańszej tirówki, głosząc jeszcze, że jest z siebie takiej dumna i że "jeszcze za mało"? Jaka kobieta sprowadza kobiecość do, z przeproszeniem, dupy, czyli waginy, macicy i miesiączki, a o macierzyństwie mówi językiem hodowców bydła jako o "reprodukcji" - i tak dalej, nie chce mi się wszystkich ogólnie znanych atrybutów feministyczności wypominać?
Najuprzejmiej formułując odpowiedź: chora. Wydaje mi się, że istotę i przyczyny tej choroby rozkminiłem już dawno - polecam swój tekst "Piotrusia Pańcia strajkuje", łatwy do znalezienia w necie - i w zasadzie nie mam nic do dodania. No, może poza jednym. Oprócz spraw wymienionych we wspomnianym tekście, feminizm to sposób zemsty brzydkich kobiet na tych ładnych. Nikt im z wiadomych względów nie mówi komplementów, nikt nie zabiega o ich względy, nie próbuje czarować - no, to one urządzą świat tak, żeby i te ładniejsze tego pozbawić, żeby sterroryzowany jakimiś kretyńskimi "konwencjami antyprzemocowymi" facet bał się do nich uśmiechnąć, a już broń Boże powiedzieć im coś miłego, pod grozą oskarżenia o molestowanie czy zgoła gwałt.
Ciekawe zresztą, że nawet gwałt, tam, gdzie przestaje być ideologiczną abstrakcją, a staje konkretem, natychmiast przestaje feministkom przeszkadzać. Wystarczyło, że minister Ziobro wyskoczył z propozycją surowego zaostrzenia kar za przestępstwa seksualne, a już niezastąpiona profesor Płatek oznajmiła światu tonem Smerfa-marudy, że zaostrzanie kar to bez sensu, nic nie da i w ogóle. Zwrot o 180 stopni, bo wcześniej był to jeden z nielicznych mających się jakoś do konkretów postulat feministek. No, ale skoro realizuje go PiS, to już nie.
Jedną z najgłupszych akcji femizmu, jaką pamiętam, były kampania protestów przeciwko "kulturze gwałtu" - to wtedy, nawiasem mówiąc, objawił się po raz pierwszy Mateusz Kijowski, przebrany w ramach "protestu" w damską kieckę (ale widać było na pierwszy rzut oka, że markową). Był to zgoła podręcznikowy przykład celebryckiego pajacowania, nie wiadomo przeciwko komu i czemu, nie wymagającego niczego poza strzelaniem sobie i "szerowaniem" fotek, ale w swej głupocie niezmożonemu. Do momentu, kiedy w Europie pojawiło się i urosło w siłę coś, co naprawdę można nazwać "kulturą gwałtu" - fundamentalistyczny, wojujący islam.
Wtedy protesty feministek ucichły jak maczetą obciął. Żadnych "marszów szmat" przeciwko imamom, zgodnie oznajmiającymi, że kobieta nie nosząca burki sama się prosi o nauczkę, i jeszcze po fakcie powinna być ukarana za sprowokowanie nieobyczajnym strojem bogobojnych wyznawców Allaha. Żadnych dąsów na "polityczkę", doradzającą kobietom, żeby po prostu nie przebywały w miejscach publicznych same. Żadnych słów potępienia dla gwałcących dzikusów - inna niezastąpiona, profesor Środa, złe słowa miała tylko przeciwko tym, którzy wyrazili oburzenie napadem na polską parę w Rimini, widząc w tym oburzeniu uprzedmiotowienie kobiety (że niby nie gwałt oburzonym przeszkadzał, ale że Murzyni posiedli "naszą").
Tyle naprawdę wynika z feminizmu dla kobiet, gdy przychodzi co do czego. To nie jest moja sprawa, to sprawa między kobietami - ale myślę, że te normalnie nie czują się dobrze, kiedy ktoś uzurpuje sobie nazwy w rodzaju "kongresu kobiet" czy "centrum na rzecz kobiet" dla przedsięwzięć w istocie dotyczących tylko tych kobiet, które nienawidzą mężczyzn. Kobiet zresztą też - tych "głupich krów", mówiąc językiem celebrytki, które się w ich protesty włączać nie chcą. A już najbardziej ze wszystkich nienawidzą po prostu PiS. Co widać, słychać i, niestety, czuć.