Sam Jarosław Kaczyński! Proszę zwrócić uwagę - krótko po ujawnieniu afery hazardowej i zamiaru zdymisjonowania ostatniej służby, która okazała się zdolna do wykrywania nadużyć rządzącej kamaryli, PiS wyciszyło pierwsze pełne furii komentarze i od tej chwili główny atak na Platformę prowadzili działacze SLD. Z dziką schadenfreude brali na PO zemstę za upokorzenia z czasów Rywina, Jagiełły i Pęczaka. Powtarzali frazę o "największej aferze dwudziestolecia" (choć kudy tam hazardowej do FOZZ, rublowej czy spirytusowej), kpili na potęgę z "antykorupcyjnego Donka" i jego "wysokich standardów". I choć wyraźnie było widać, że sami nie wiedzą, czy bardziej nienawidzą Tuska, czy Kamińskiego, to potrzeby taktyczne kazały im przede wszystkim walić w tego pierwszego. Na dłuższą metę byłaby to sytuacja dla PO mordercza. Cała propaganda tej partii i jej medialnych ekspozytur od lat wyćwiczona była w dyskredytowaniu i ośmieszaniu "kartofli". Od tamtej strony jest opancerzona jak królewski tygrys i chroniona szykiem obrońców wszelkiego autoramentu i kalibru, od Moniki Olejnik z Jackiem Żakowskim, po Szymona Majewskiego z Kubą Wojewódzkim. Ale gdy oskarżenia i ataki wobec władzy formułować zaczęły brutalnie osoby, takie jak pani Szymanek-Deresz, której tylko z drugiej linii sekundowali pomniejsi, a więc mniej znienawidzeni działacze PiS, to wchodziły one jak w masło. Nic więc dziwnego, że Tusk i jego ekipa od pierwszej chwili robili wszystko, aby wojnę "upisowić". Przy każdej możliwej okazji podkreślali, że to PiS, a nie jakakolwiek inna opozycja, jest przeciwną stroną sporu - gdy raz i drugi wymknęło się Tuskowi "opozycja", to zaraz dodawał "pisowska". To zrozumiałe, wojna z PiS jest jedynym, co Platformie dobrze wychodzi, a jedyny argument, jaki może ją uratować, brzmi - no dobrze, my też kradniemy, kombinujemy i w ogóle Stefan Niesiołowski miał rację, mówiąc (gdy jeszcze ubiegał się o miejsce w PiS), że "Platforma Obywatelska to zbieranina gorsza od Samoobrony", wszystko prawda, no, ale czy wolicie od nas Kaczyńskich?! I, jako się rzekło, Kaczyński Tuska nie zawiódł. Zamiast dalej siedzieć cicho i niczym przysłowiowy rolnik patrzeć, jak mu samo rośnie, nie wytrzymał. Wyskoczył na pierwszą linię i podjął wspólne z Tuskiem starania, aby wszystko sprowadzić do kolejnej odsłony wiecznej szarpaniny między platformerskimi Hutu i pisowskimi Tutsi (albo odwrotnie). I jeszcze zrobił to w swoim typowym, niereformowalnym stylu, opierdzielając publicznie dziennikarzy, że nie wstają przy zadawaniu pytań, bo "w Polsce obowiązują pewne normy grzeczności". Zarazem swym pojawieniem się na czele ataku uprawdopodobnił Kaczyński główną tezę tuskowej propagandy, że demaskacja CBA, i w ogóle samo CBA, ma charakter "partyjny" i "pisowski". Pozostaje osobną kwestią, dlaczego Kaczyński postanowił uratować wroga, i czy może nie zdawać sobie sprawy, że im go mocniej atakuje, tym bardziej mu pomaga. Osobiście sądzę, że w ten sposób rozpaczliwie - i przeciwskutecznie - usiłuje zapobiec temu, co teraz musi nastąpić. Sytuacji, w której PO będzie tracić, ale PiS nie będzie zyskiwać, i prawdziwymi zwycięzcami okażą się SLD i PSL, które wychodzą z roli "przystawek". Tym bardziej, że równocześnie z osłabieniem dotychczasowego hegemona przyszło przełamanie ostatnich już uprzedzeń co do tego, kto z kim może być w aliansach - skoro komuch nie brzydzi się dziś brać w TVP z "ludźmi, którzy na rękach mają krew Blidy", a PiS w ramach tego samego dilu kreować na szefa anteny człowieka, który wymyślił, zamówił i wyemitował sławetny "Dramat w trzech aktach", to każdy numer przejdzie na każdym poziomie. Kaczyński miał szansę coś zmienić, ale ugrzązł, atakując bezładnie jednocześnie wszystkie możliwe sitwy i tym samym jednocząc wszystkich przeciwko sobie. Tusk miał znacznie większą szansę coś zmienić, ale - niczym dyżurny Ptyś ze starej bajeczki dla dzieci - zapowiadał tylko, czego to nie zrobi, jak zostanie prezydentem i jak PO będzie wreszcie miała w ręku absolutnie wszystko. Wydaje się, że był już ostatnim, który miał taką szansę. Teraz, nawet gdyby ktoś jeszcze chciał, to raczej nie będzie miał takiej możliwości. Teraz Polska będzie przez dłuższy czas gniła - z jakimś słabym rządem, w typie gabinetu Belki, paraliżowanym dogadywaniem się na zapleczu kilku partii i nieustannie zagrożonym możliwą w każdej chwili zmianą sojuszy. Partii, dodajmy, w większości, jeśli nie wyłącznie, spenetrowanych przez sitwy i od nich uzależnionych. A świat będzie nabierał przekonania, że - jak przez cały wiek XIX głosili nasi rozbiorcy - Polakom ktoś musi narzucić organizację i cywilizację, bo oni sami po prostu są niezdolni udźwignąć suwerenność. Rafał A. Ziemkiewicz Zobacz nasze raporty specjalne: Afera stoczniowa Afera hazardowa